Zazwyczaj
twierdzę publicznie że nie mam poczucia humoru.
Głównie
dlatego że nie śmieszą mnie rzeczy, które śmieszą innych. Ok.
Uśmiechnę się, być może zdawkowo i lekko ale żeby wybuchnąć
rykiem i usmarkać się płacząc ze śmiechu – to już
zaawansowana sztuka jazdy...
Dowcipy
opowiadane w towarzystwie, wymuszają dobrym wychowaniem i
uprzejmością blady uśmiech i pośpieszną zmianę tematu ( tę
dziedzinę wyczerpał pan P. po tym jak zrezygnował ze spalenia mi
włosów i próbował się zrehabilitować...)
Kabarety?
Po zakończeniu działalności Kabaretu POTEM nie ma już nic co
byłoby wstanie mnie rozśmieszyć. Niedobitki w postaci
Kołaczkowskiej czy „Kamela” nie mają takiej siły przebicia.
Inni – nie próbują...Nie ten humor, nie ten poziom, nie ta
kultura...
Ostatni
raz serdecznie, soczyście i opętańczo śmiałam się laaaata temu.
Mieliśmy
w zwyczaju raz na miesiąc lub dwa wyjeżdżać na krótki wypad „za
miasto”. Pan P schodził ze służby, wsiadaliśmy w auto i
jechaliśmy na weekend gdzieś w inne ale niedalekie ( stosunkowo)
strony. Plecaczek, mapa i aparat fotograficzny ( to było dawno temu:
walizki na kółkach niebyły w powszechnym użyciu, mapa bo nie było
GPS i to JA robiłam za „za 200 metrów skręć w prawo...” a
aparat to był mój ukochany Eos500 – analogiczny Canon z
zapasikiem filmów...) Sami lub w towarzystwie przyjaciół –
różnie. W ten sposób zwiedziłam Mazury, byłam w najfajniejszym
hotelu w Polsce ( a niejeden pokój hotelowy mam na „sumieniu”...)
i odwiedziliśmy m.in. Sandomierz.
Podróż
sama w sobie ogromnie emocjonująca i barwna: począwszy od prób
wyswatania mojej przyjaciółki i mojego przyjaciela ( przy pomocy
idioty – to był błąd ) poprzez histerię z powodu zamordowania
gołębia, próbę pozbycia się tejże histeryczki ( o dziwo –
chodzi o mnie...) w podziemiach ogromnego zamku/pałacu Krzyż-Topór
skończywszy na wtrąbieniu flachy nad Wisłą ( tydzień później
była powódź więc w ostatniej chwili się załapałam...)
No
i napad.
Wywołany
przez pana P i „foczkę”. Trudno wytłumaczyć i opisać o co
chodziło ( świadków nie było bo pod prysznicem byliśmy tylko
my...obrzydliwe ale po co uruchamiacie wyobraźnię??) , po prostu
rozśmieszyło mnie, doprowadziło do łez i długotrwałego tarzania
się ze śmiechu, bez jakichkolwiek możliwości komunikacji i
uspokojenia. Nie żeby nie próbowali. Tłumaczenie, prośby, groźby
i przeczekanie nie pomogły: Martusia płakała, smarkała i wyła
jak opętana ze śmiechu.
Poddali
się. Wystawili mnie na balkon i poszli spać. Myślę że od tej
pory innymi oczami na mnie patrzyli: obłęd w czystej postaci.
No
może nie pan P: zbyt zadowolony z efektu jaki wywołał nie zawracał
sobie głowy myśleniem...
To
było dawno temu. Z 15 lat temu...
Co
dzisiaj mnie śmieszy? Tak naprawdę, nie z uprzejmości.
Ciekawa
kwestia. Nic tak jak wtedy. Uśmiech? Lekkie rozbawienie?Lekki
chichot? Ciche warczenie?
Coś
subtelnego. Nieoczywistego. Wysublimowane z podwójnym dnem i złożone
jak zdanie w zadaniu maturalnym z polaka. Takie...koronkowe.
Zazwyczaj to co innym trzeba tłumaczyć i rozkładać na czynniki
pierwsze żeby zrozumieli. Albo jeszcze inaczej. To co szybko i
daleko skojarzę. Pokrętne i trudne do wytłumaczenia. Więc po co
próbować : nie mam poczucia humoru i tyle... Ja nie czuję się
niezręcznie a inni nie są obrażeni.
Dam
przykład.
Film
Avengers.
Dr
Banner : Zostawmy to. Ma nie równo pod sufitem. To słychać.
Thor
: Uważaj co mówisz!Loki postępuje nierozważnie
ale to as. I mój brat!
Czarna
Wdowa : W dwa dni zabił 80 osób...
Thor
: ADOPTOWANY...
I
to wystarczy żebym się uśmiechnęła :)
No
i ostatni napad...
Wiem,
że nietypowo bo politycznie.
Malutki
wstęp w klimat. Śledzę na FB sokzburaka. Czasami przeginają ale
rozsmakowałam się w czytaniu komentarzy fanów. Niekiedy doskonale
oddają moje zdanie i myśli a czasem … no właśnie docieramy do
sedna.
Było
to jakiś czas temu. Post z 22 kwietnia... Akurat nasza ppremier
Szydło udała się na „wycieczkę” do Stanów. Oczywiście
Sokzburaka odpowiednio dla siebie komentował tą znaczącą dla nas
wizytę oficjeli. Zdjęciem na którym ppremier samotnie stoi w
Ground Zero z wieńcem, że niby składa w miejscu WTC.
A
pod wpisem oczywiście komentarze internautów.
I
ten jeden.
Oszalały
z radości tłum wyrzuca wysoko w powietrze czapki, kwiaty i co
mniejszych obywateli...
Nie
muszę mówić, że wyobraźnia ruszyła z kopyta. I gdy tylko jej
oczami zobaczyłam … wybaczcie jeśli urażę czyjeś „uczucia”
polityczne... Jarosława z Drabinki jak fruwa nad tłumem...
Jessssuuuu.
Dobrze
że ten komentarz odczytałam między Anieliną a Mińskiem. Zanim
wysiadłam z pociągu już zdążyłam wzbudzić sensację radosnym
kwikiem i usmarkałam się ze śmiechu. Od stacji do Kauschwitzu
szłam dobre 15 minut ( zazwyczaj zajmuje mi to mniej czasu...) i
zataczałam się ze śmiechu. Łzy płynęły ciurkiem i tylko kątem
świadomości próbowałam jakoś sama nad sobą zapanować – w
końcu szłam do roboty i na pewno zapłakany pysk, czerwone oczy no
i nieopanowany rechot nie spotkałyby się ze zrozumieniem. W końcu
ktoś zadzwoniłby po pogotowie i wilkkommen żółte papiery...