Etykiety

wtorek, 28 czerwca 2016

No rozśmiesz mnie...

Zazwyczaj twierdzę publicznie że nie mam poczucia humoru.
Głównie dlatego że nie śmieszą mnie rzeczy, które śmieszą innych. Ok. Uśmiechnę się, być może zdawkowo i lekko ale żeby wybuchnąć rykiem i usmarkać się płacząc ze śmiechu – to już zaawansowana sztuka jazdy...
Dowcipy opowiadane w towarzystwie, wymuszają dobrym wychowaniem i uprzejmością blady uśmiech i pośpieszną zmianę tematu ( tę dziedzinę wyczerpał pan P. po tym jak zrezygnował ze spalenia mi włosów i próbował się zrehabilitować...)
Kabarety? Po zakończeniu działalności Kabaretu POTEM nie ma już nic co byłoby wstanie mnie rozśmieszyć. Niedobitki w postaci Kołaczkowskiej czy „Kamela” nie mają takiej siły przebicia. Inni – nie próbują...Nie ten humor, nie ten poziom, nie ta kultura...
Ostatni raz serdecznie, soczyście i opętańczo śmiałam się laaaata temu.
Mieliśmy w zwyczaju raz na miesiąc lub dwa wyjeżdżać na krótki wypad „za miasto”. Pan P schodził ze służby, wsiadaliśmy w auto i jechaliśmy na weekend gdzieś w inne ale niedalekie ( stosunkowo) strony. Plecaczek, mapa i aparat fotograficzny ( to było dawno temu: walizki na kółkach niebyły w powszechnym użyciu, mapa bo nie było GPS i to JA robiłam za „za 200 metrów skręć w prawo...” a aparat to był mój ukochany Eos500 – analogiczny Canon z zapasikiem filmów...) Sami lub w towarzystwie przyjaciół – różnie. W ten sposób zwiedziłam Mazury, byłam w najfajniejszym hotelu w Polsce ( a niejeden pokój hotelowy mam na „sumieniu”...) i odwiedziliśmy m.in. Sandomierz.
Podróż sama w sobie ogromnie emocjonująca i barwna: począwszy od prób wyswatania mojej przyjaciółki i mojego przyjaciela ( przy pomocy idioty – to był błąd ) poprzez histerię z powodu zamordowania gołębia, próbę pozbycia się tejże histeryczki ( o dziwo – chodzi o mnie...) w podziemiach ogromnego zamku/pałacu Krzyż-Topór skończywszy na wtrąbieniu flachy nad Wisłą ( tydzień później była powódź więc w ostatniej chwili się załapałam...)
No i napad.
Wywołany przez pana P i „foczkę”. Trudno wytłumaczyć i opisać o co chodziło ( świadków nie było bo pod prysznicem byliśmy tylko my...obrzydliwe ale po co uruchamiacie wyobraźnię??) , po prostu rozśmieszyło mnie, doprowadziło do łez i długotrwałego tarzania się ze śmiechu, bez jakichkolwiek możliwości komunikacji i uspokojenia. Nie żeby nie próbowali. Tłumaczenie, prośby, groźby i przeczekanie nie pomogły: Martusia płakała, smarkała i wyła jak opętana ze śmiechu.
Poddali się. Wystawili mnie na balkon i poszli spać. Myślę że od tej pory innymi oczami na mnie patrzyli: obłęd w czystej postaci.
No może nie pan P: zbyt zadowolony z efektu jaki wywołał nie zawracał sobie głowy myśleniem...
To było dawno temu. Z 15 lat temu...
Co dzisiaj mnie śmieszy? Tak naprawdę, nie z uprzejmości.
Ciekawa kwestia. Nic tak jak wtedy. Uśmiech? Lekkie rozbawienie?Lekki chichot? Ciche warczenie?
Coś subtelnego. Nieoczywistego. Wysublimowane z podwójnym dnem i złożone jak zdanie w zadaniu maturalnym z polaka. Takie...koronkowe. Zazwyczaj to co innym trzeba tłumaczyć i rozkładać na czynniki pierwsze żeby zrozumieli. Albo jeszcze inaczej. To co szybko i daleko skojarzę. Pokrętne i trudne do wytłumaczenia. Więc po co próbować : nie mam poczucia humoru i tyle... Ja nie czuję się niezręcznie a inni nie są obrażeni.
Dam przykład.
Film Avengers.
Dr Banner : Zostawmy to. Ma nie równo pod sufitem. To słychać.
Thor : Uważaj co mówisz!Loki postępuje nierozważnie ale to as. I mój brat!
Czarna Wdowa : W dwa dni zabił 80 osób...
Thor : ADOPTOWANY...
I to wystarczy żebym się uśmiechnęła :)
No i ostatni napad...
Wiem, że nietypowo bo politycznie.
Malutki wstęp w klimat. Śledzę na FB sokzburaka. Czasami przeginają ale rozsmakowałam się w czytaniu komentarzy fanów. Niekiedy doskonale oddają moje zdanie i myśli a czasem … no właśnie docieramy do sedna.
Było to jakiś czas temu. Post z 22 kwietnia... Akurat nasza ppremier Szydło udała się na „wycieczkę” do Stanów. Oczywiście Sokzburaka odpowiednio dla siebie komentował tą znaczącą dla nas wizytę oficjeli. Zdjęciem na którym ppremier samotnie stoi w Ground Zero z wieńcem, że niby składa w miejscu WTC.
A pod wpisem oczywiście komentarze internautów.
I ten jeden.

Oszalały z radości tłum wyrzuca wysoko w powietrze czapki, kwiaty i co mniejszych obywateli...

Nie muszę mówić, że wyobraźnia ruszyła z kopyta. I gdy tylko jej oczami zobaczyłam … wybaczcie jeśli urażę czyjeś „uczucia” polityczne... Jarosława z Drabinki jak fruwa nad tłumem...
Jessssuuuu.

Dobrze że ten komentarz odczytałam między Anieliną a Mińskiem. Zanim wysiadłam z pociągu już zdążyłam wzbudzić sensację radosnym kwikiem i usmarkałam się ze śmiechu. Od stacji do Kauschwitzu szłam dobre 15 minut ( zazwyczaj zajmuje mi to mniej czasu...) i zataczałam się ze śmiechu. Łzy płynęły ciurkiem i tylko kątem świadomości próbowałam jakoś sama nad sobą zapanować – w końcu szłam do roboty i na pewno zapłakany pysk, czerwone oczy no i nieopanowany rechot nie spotkałyby się ze zrozumieniem. W końcu ktoś zadzwoniłby po pogotowie i wilkkommen żółte papiery...