Mamy
w domu takie prywatne powiedzenie „ Bóg zabrał wzrok ale dał
inne zmysły” - tak w skrócie i kulturalnie powiedziane. Tak się
złożyło, że to moje i siostrowe powiedzonko ( może od kogoś
zasłyszane ale teraz już się nie liczy...) odnoszące się do
naszej małej „ułomności” w kwestii bystrego wzroku. Mam sporą
wadę wzroku ( no są „lepsi” w te klocki...) ale że
natura/biologia/ewolucja nie znosi próżni i trzyma równowagę
zostało mi to zrekompensowane. Ubytek wzroku nadrabiam lepszym
powonieniem ( czasami baaaardzo tego żałuję...) i ciut lepszym
słuchem ( czasami tego równie bardzo żałuję...) I nie ukrywam że
właśnie te dwa, nad wyraz rozwinięte, zmysły były grały
pierwsze skrzypce w następującej opowiastce.
Moje
powroty z pracy w okolicach północy to normalka. Powodów dla
których preferuję drugie zmiany nie będę wyjaśniać – ani tych
oficjalnych ani tych prawdziwych... Proszę się z tym pogodzić :)
Środowy
powrót do domu był niczym kwintesencja doskonałości.
Nie
tylko dlatego że po 8 godzinach nieprzebranych tłumów wykupujących
wszystko jakby był koniec świata ( taaa … paczka chipsów i żelki
na pewno zapewnią przetrwanie gdy postapokaliptyczna zawierucha
zapędzi wszystkich do piwnic...) miałam w perspektywie wolny dzień.
Nie
tylko dlatego że przez 24 godzin w kręgu mojego wzroku będą tylko
znajome, rodzinne twarze w ilości sztuk 4 a nie miliony obcych
pysków.
Nie
tylko dlatego że miałam 24 godzin, podczas których nie musiałam
się uśmiechać.
Gdy
wysiadłam z pociągu w Mrozach od razu wiedziałam że będzie
ciekawie. Padało. Kilka godzin wcześniej ale padało. I to mocno.
Od
razu było wszystko CZUĆ. Ten zapach! Czystego, rześkiego powietrza
wolnego od kurzu i spalin. Wszystko spłukane wodą. I dzięki temu
wyraźnie czuć było zapach bzów, ciężki i słodki zapach kaliny
i lekko miodowy zapach kwitnących akacji.
W
lesie było jeszcze ciekawiej. Coraz słabszy zapach bzów rozmywał
się w trochę gorzkawym zapachu mokrych butwiejących liści z
odrobiną żywicy, mokrego drewna i ostatnich świeżo wystrzyżonych
trawników. I trochę dusząca wodna mgiełka. Rozgrzany las, polany
zdrowo deszczem parował. Opar zasnuł cały i tak ciemny las tak
gęsto, że w świetle latarki widać było jakby padał
kapuśniaczek. A nad tym wszystkim gwiazdy.
I
cisza. Nie do końca oczywiście.
Słowiki,
skowronki i całe inne latające tałatajstwo drące ryje na całego
( no cóż; z zasady toleruję ptactwo pokryte chrupiącą, najlepiej
pikantną panierką ale czasami jestem zdolna zaakceptować też inne
formy życia...)
Świerszcze.
Żaby.
Deszcz.
Chociaż właściwie:krople. Woda kapiąca z mokrych liści.
I
żadnej. Żadnej. Aktywność ludzka równa zeru. Jakimś cudnym
zbiegiem okoliczności jechałam przez dzielnię sama. Żadnych
samochodów. Żadnych motocykli. Żadnych radiowozów. Żadnych
ludzi.
Tylko
ja.Trochę nie na miejscu bo skrzypiącym rowerem i sapaniem burzyłam
cały ten idylliczny obrazek.
Było
cudnie!!!
Dzisiaj
niestety już mi nie poszło. Przecież żebym nie doznała szoku przy przychodzeniu na poranną zmianę dostałam środek. Wracałam
do domu wcześniej. A szkoda.
Zniknął
bez i kalina.
Pojawiły
się samochody, motocykle, radiowozy. Do tego dodam jeszcze piłę
spalinową i przepalany gaźnik w jakiejś mztce. I jakieś łomoty
będące zapewne muzyką dobiegające z zaparkowanych samochodów.
Ciszę
szlag trafił.
W
miarę jak wyjeżdżałam z Mrozów odgłosy słabły ale nasilał
się inny nader uroczy objaw. Coraz większe ...zadymienie. No tak.
Grill – narodowy sport. Śmierdzące chmury gryzącego dymu z
kolejnych podwórek zbierały się nad ulicą i sama się wędziłam
– na zimno...jak flądra.
Apogeum ten smród osiągnął, na
szczęście niedaleko od mojego wjazdu do lasu...Najwyraźniej czyjś
grill rozhajcował się na sto fajerek i zajęła się połowa
podwórka. Czarowny zaduch spalonego plastiku, gumy i szmat.
No
szał.