Etykiety

piątek, 27 maja 2016

Tragedyja w dwóch aktach czyli droga drodze nie równa...


Mamy w domu takie prywatne powiedzenie „ Bóg zabrał wzrok ale dał inne zmysły” - tak w skrócie i kulturalnie powiedziane. Tak się złożyło, że to moje i siostrowe powiedzonko ( może od kogoś zasłyszane ale teraz już się nie liczy...) odnoszące się do naszej małej „ułomności” w kwestii bystrego wzroku. Mam sporą wadę wzroku       ( no są „lepsi” w te klocki...) ale że natura/biologia/ewolucja nie znosi próżni i trzyma równowagę zostało mi to zrekompensowane. Ubytek wzroku nadrabiam lepszym powonieniem ( czasami baaaardzo tego żałuję...) i ciut lepszym słuchem ( czasami tego równie bardzo żałuję...) I nie ukrywam że właśnie te dwa, nad wyraz rozwinięte, zmysły były grały pierwsze skrzypce w następującej opowiastce.

Moje powroty z pracy w okolicach północy to normalka. Powodów dla których preferuję drugie zmiany nie będę wyjaśniać – ani tych oficjalnych ani tych prawdziwych... Proszę się z tym pogodzić :)
Środowy powrót do domu był niczym kwintesencja doskonałości.
Nie tylko dlatego że po 8 godzinach nieprzebranych tłumów wykupujących wszystko jakby był koniec świata ( taaa … paczka chipsów i żelki na pewno zapewnią przetrwanie gdy postapokaliptyczna zawierucha zapędzi wszystkich do piwnic...) miałam w perspektywie wolny dzień.
Nie tylko dlatego że przez 24 godzin w kręgu mojego wzroku będą tylko znajome, rodzinne twarze w ilości sztuk 4 a nie miliony obcych pysków.
Nie tylko dlatego że miałam 24 godzin, podczas których nie musiałam się uśmiechać.
Gdy wysiadłam z pociągu w Mrozach od razu wiedziałam że będzie ciekawie. Padało. Kilka godzin wcześniej ale padało. I to mocno.
Od razu było wszystko CZUĆ. Ten zapach! Czystego, rześkiego powietrza wolnego od kurzu i spalin. Wszystko spłukane wodą. I dzięki temu wyraźnie czuć było zapach bzów, ciężki i słodki zapach kaliny i lekko miodowy zapach kwitnących akacji.
W lesie było jeszcze ciekawiej. Coraz słabszy zapach bzów rozmywał się w trochę gorzkawym zapachu mokrych butwiejących liści z odrobiną żywicy, mokrego drewna i ostatnich świeżo wystrzyżonych trawników. I trochę dusząca wodna mgiełka. Rozgrzany las, polany zdrowo deszczem parował. Opar zasnuł cały i tak ciemny las tak gęsto, że w świetle latarki widać było jakby padał kapuśniaczek. A nad tym wszystkim gwiazdy.
I cisza. Nie do końca oczywiście.
Słowiki, skowronki i całe inne latające tałatajstwo drące ryje na całego ( no cóż; z zasady toleruję ptactwo pokryte chrupiącą, najlepiej pikantną panierką ale czasami jestem zdolna zaakceptować też inne formy życia...)
Świerszcze.
Żaby.
Deszcz. Chociaż właściwie:krople. Woda kapiąca z mokrych liści.
I żadnej. Żadnej. Aktywność ludzka równa zeru. Jakimś cudnym zbiegiem okoliczności jechałam przez dzielnię sama. Żadnych samochodów. Żadnych motocykli. Żadnych radiowozów. Żadnych ludzi.
Tylko ja.Trochę nie na miejscu bo skrzypiącym rowerem i sapaniem burzyłam cały ten idylliczny obrazek.
Było cudnie!!!

Dzisiaj niestety już mi nie poszło. Przecież żebym nie doznała szoku przy przychodzeniu na poranną zmianę dostałam środek. Wracałam do domu wcześniej. A szkoda.
Zniknął bez i kalina.
Pojawiły się samochody, motocykle, radiowozy. Do tego dodam jeszcze piłę spalinową i przepalany gaźnik w jakiejś mztce. I jakieś łomoty będące zapewne muzyką dobiegające z zaparkowanych samochodów.
Ciszę szlag trafił.
W miarę jak wyjeżdżałam z Mrozów odgłosy słabły ale nasilał się inny nader uroczy objaw. Coraz większe ...zadymienie. No tak. Grill – narodowy sport. Śmierdzące chmury gryzącego dymu z kolejnych podwórek zbierały się nad ulicą i sama się wędziłam – na zimno...jak flądra. 
Apogeum ten smród osiągnął, na szczęście niedaleko od mojego wjazdu do lasu...Najwyraźniej czyjś grill rozhajcował się na sto fajerek i zajęła się połowa podwórka. Czarowny zaduch spalonego plastiku, gumy i szmat.
No szał.

piątek, 20 maja 2016

19 maja aneks


No nie wiem jak mogłam zapomnieć!!!?
Chociaż nie...chyba wiem. Ostatnio dochodzę do wniosku że choruję na jakąś rzadką chorobę o podłożu molekularno-neurologicznym której genezą jest nadmierne spożywanie energy drinków w stanie czystym i z czystą. Znaczy jakaś tam odmiana sklerozy...
A zapomniałam wspomnieć o mistrzyni riposty i błyskotliwych złośliwości. I tym razem to nie ja. Dzisiaj za bardzo zlasowana byłam na jakąkolwiek rozumną konwersację. Że przytoczę zaobserwowaną/podsłuchaną rozmowę klientek.
  • Coś taka skrzywiona?
  • Tyłek mnie boli...
  • Jak to tyłek cię boli? Gdzie się tak nasiedziałaś???
  • W domu.
  • TO NIE MOGŁAŚ SIĘ POŁOŻYĆ?????????????????

No przecież to logiczne!!

Nie wiem jak inni ale ja tej pani przyznaję mistrzostwo świata...:) 

czwartek, 19 maja 2016

19 maja

Chyba odkryłam tajemnicę kolei.
Od 15 roku życia korzystam z usług pkp. Jeszcze za czasów gdy po szynach pomykały składy z siedzeniami ze szponek. Drzwi otwierało się na „życzenie” czyli ręcznie gdy był upał i stało w przeciągu lub siedziało na schodkach. Dopełnieniem full opcja klima były zwały śniegu i zamarznięte drzwi zimą. A większość okien działała w trybie otwarte lub zamknięte na amen, bez rozróżnienia pory roku. I bilety! Sztywne kartoniki z dziurką w środku, którymi swobodnie można było skrobać szron z szyb!
Potem były straszliwe siedzenia z czerwonej plexi. I zadziwiająco wysoki odsetek spalonych jednostek – szczególnie zimą. Bo czerwone ławki nie koniecznie korespondowały z grzejnikami i o ile nie paliły tyłków to paliły się same z siebie.
Nadeszła nowoczesność. I pojawiły się kolorowe, wąskie i twarde siedzenia, klimatyzacja, nieśmierdzące kible i monitoring.
Ba! Nawet tory i trakcja przeszły metamorfozę. Bez funduszy unijnych oczywiście do dziś pewnie szponki wpijałyby mi się w tyłek ale cóż co unia dała to słupów z gardła nie wyrwie...
Po kilku latach pamiętnej mordęgi dojazdów w czasie modernizacji kolej transterespolska zupełnie zmieniła się w jednakowe żółto-niebieskie stacje ale wobec takiej nowoczesności „w domu i zagrodzie” nie miało już znaczenia. Pamiętam słowa mojego wrocławskiego przyjaciela, który kiedyś przyjechał ze mną do stolicy ( były MTK i do centrali, więc służbowo- żeby nie było niedomówień...) i nadziwić się nie mógł jak się nam nie mylą te stacje bo wszystkie kropka w kropkę jednakowe :)
Jedno przez lata pozostało bez zmian: niedopasowane do warunków transportu ceny biletów. Szczególnie te miesięczne. Wydawał człowiek poważną część swoich pierwszych dochodów a pociągi w szponkach, zimne i spóźniające się notorycznie czy lato czy zima. Jakoś to się nie chciało za cholerę dopasować...Człowiek klął i wściekał się, pianę tłoczył z pyska ale płacił. Bo nie było innej/lepszej alternatywy.
Teraz wiem na co szła kasa z moich biletów.
Dzisiaj to odkryłam.
Nad wyraz niechętnie korbluję do roboty. Mijam podstację. Chociaż nie wiem czy dobrze określiłam: może to rozdzielnia jakaś albo inny budynek całej tej kolejowej infrastruktury – od wieków potocznie nazywano to „podstacją” i niech tak zostanie. 
A tam właśnie trwają wiosenne porządki. Widok tym bardziej niezwykły, bo od dłuższego czasu, gdy automatyzacja wyręczyła ludzi, obsługa człowiecza zniknęła stamtąd dokumentnie. Wszystko zarosło, zakrzaczyło i zdziczało. 
Dzisiaj akurat szpaler robotników z kosiarkami ( albo wykaszarkami – cholera ich tam wie co to za urządzenia...) niczym stado upierdliwie brzęczących szkodników opanowało okolicę podstacji.

I o mało nie spadłam z roweru w momencie gdy uzmysłowiłam sobie co widzę! Dwóch gości kosiło zielsko na DACHU!!! 
No to jest rozwiązanie zagadki drożejących biletów: stworzone przez pkp OGRODY SEMIRAMIDY!!! 

środa, 18 maja 2016

18 maja

Przygody Antosia czyli jak moja niszczy jego życie towarzyskie...

Ten kot mnie kiedyś wykończy. Na spółkę z Klarą oczywiście, bo ona przecież też mi nie odpuści. Każdy mój powrót z roboty kończy się podobnie. Jadę sobie nocką, szperacz w trzecim oku oślepia kierowców z naprzeciwka, ćmy i inne robactwo a już na finiszu, kilka metrów od domu wyławia z ciemności jarzące się na żółto oczyska Antka lub zielone Klary.
Zazwyczaj Klara siedzi na skraju drogi i czeka. Jak ją mijam to leci na przełaj przez ogród i jest pierwsza pod drzwiami. Albo, opcjonalnie, siedzi na wprost drzwi i pierwszą rzeczą którą widzę po wejściu do domu to jej oczy mówiące:
  • No kurwa wreszcie! Ile mam czekać?? Żreć dawaj!!
Antek jej nie ustępuje: wpada tuż za mną albo czeka leżąc na łóżku rozwalony jak basza ale czujny i wyczekujący. I pogania.
Potem oboje, zgodnie ramię przy ramieniu czekają aż naszykuję ich miseczki: 5 chrupek na kłaczki, 5 chruków na ząbki, garstka przekąsek wszelakich. I po chwili jedno i drugie unisono, chrupią.
Dzisiaj było troszkę inaczej.
Jadę sobie nocką księżycową ( ładnie choć mroźno...) przez fragment naszej wiochy zwany towarzysko Koloniami. Gdy skręcam już w las, włączam latarkę bo tam akurat cywilizacja się kończy. Kilka metrów dalej widzę świecące pary oczków. Chyba z siedem. Coś mnie tknęło:
  • Antoś?
Większość par czmycha w krzaki ale jedna stoi na ścieżce i ani drgnie.
  • Antoś?
  • Antoś! Powsinogo dlaczego nie jesteś w domu tylko włóczysz się po nocy??
Podjeżdżam bliżej i zsiadam z roweru. W chwilę później coś znajomo ociera mi się o nogi. Mój porąbany kot. Kilometr od domu na spotkaniu towarzyskim był.
  • Słuchaj. Ja nie chcę ci przeszkadzać ale jak chcesz to możesz zostać. Nie nalegam. Ja tam walę do domu a ty jak chcesz.
Powoli idę dalej.
Kot obejrzał się na kolesi, miauknął coś do nich i idzie za mną.
Przez kolejne 20 minut idziemy sobie powoli ( cztery krótkie łapki to mniej niż dwie ludzkie nogi...). Ja gadam do niego z wyrzutem, że zimno, powinien w domu siedzieć, sadełko zawiązywać a nie włóczyć się po wsi. Że byłoby mi przykro, że nie czeka na mnie,że wiozę mu nowe chrupki. Że nie dobry kot, że kleszcze zbiera, że brudny, mokry i tak dalej...
Antek opowiada mi o kumplach: dwóch rudych bliźniakach, o białej dziewczynie i jej burym braciszku. O tym że jeden z rudzielców bywa u nas w domu, bo Klara mu wpadła w oko i poderwać ją próbuje a ona nie zainteresowana. O nowym koledze takim czarno-białym, takim młodziku co ostatnio rozerwał mu ucho ale łomot to jeszcze mu spuści...

 Dzięki Thorowi że późno, że dzicz, że do cywilizacji daleko. Jakby ktoś nas zobaczył... Idzie przez las baba. Prowadzi rower a obok niej truchta kot. Ona do kota gada a kot jej odpowiada - z całym szacunkiem dla polskiej służby zdrowia: zamknęli by mnie i wyrzucili klucz...
W sumie miałam ponad 30 minut opóźnienia ( w stosunku do normalnych powrotów)
Przyszliśmy do domu. Klara czekała już w salonie. Oboje zjedli kolację i rozeszli się na posłania. Klara pewnie okupuje zwyczajowy fotel a Antek rozwalony zajmuje strategiczną połowę mojego łóżka – chyba znowu będę spać w poprzek...

O masz!
Obudził się.
Wyżera chipsy z miski.

Kot który lubi czipsy bekonowe? Chyba dostawię jeszcze jedną miskę z wodą. Komuś się będzie chciało pić...

wtorek, 17 maja 2016

O trudzie tworzenia czyli odłóż na bok bejsbola będzie czytanka...

Szantaż emocjonalny to dobry początek. Szczególnie jak nasyła się na mnie małżonki, które przez przypadek lubię ( nie za często spotykane zjawisko...) Później naturalną koleją rzeczy możemy przejść do gróźb karalnych. Może to zadziała ale nie obiecuję.
O wiele skuteczniejsze jest uruchomienie mojej wyobraźni konceptualnej. Pokierowanie moim trzecim okiem tak żebym plastycznie zobaczyła przyszłość – o to już jest coś! Bo jak wyobrażę sobie, że mój jeden z drugim wierni kibice zniecierpliwieni brakiem łaski od bóstwa mogą zrzucić maski. I wziąć do ręki kije bejsbolowe. Bo z kibiców zamienią się w kiboli...
I następuje bardzo plastyczna i malownicza wizja bolesnej, gwałtownej śmierci pod ciosami zniecierpliwionych bejsboli. I fantazja ta budzić zaczyna pewien dyskomfort. O tak. Sugestywne naciski na wyobraźnię działają.
Tak więc po wielu dniach przerwy od pisania, zostałam zmotywowana do kontynuowania zapisków psychopaty.
Tak do końca nie chciało mi się siadać do klawiatury – w ogóle. Harmonogram urlopowy całkiem zajęty miałam „nicnierobieniem”. Coś prostego, rozrywkowego a nie koniecznie wymagające jakiejkolwiek aktywności mózgowej. Jak urlop to urlop do cholery!!!
Stadko kurczątek pod opieką. Nowe w drodze i kradzione kurze-samobijczyni. Już zapomniałam z młodych lat gotowania jajek, szukania zdatnego zielska, siekania zieleniny ( okazuje się że pokrzywy NIE PARZĄ dopiero po założeniu drugiej pary rękawiczek...), karmienia co 2 godziny i dogrzewania maluszków. Żeby jak najwięcej przetrwało. Do tego pies z adhd, dorosłe kury, ogród w porywach i cztery kozy. Trochę zajęć było.
Kiedy wieczorem siadałam do komputera było już koło północy.
Dlaczego? Bo co wieczór trzeba jeszcze obrządzić dwa koty. Przychodzili oboje koło 22. Trzeba było nakarmić, napoić i pozbawić kontrabandy – kleszczy. Potem przemyć i opatrzyć wszystkie rany i zmasakrowane uszy – szczególnie Antka. Może nie wywietrzały mu spacery do „koleżanek” i napierdalanie się z „kolegami” ale przynajmniej wraca do domu na noc. Oczywiście potem jeszcze księciunio życzył sobie utulenia do snu. Dopóki nie powiedział „Śpię – nie przeszkadzaj...” była już północ.
I dziwić się że nie miałam ochoty pisać.
Dzisiaj.
Koty zlazły się do domu wcześniej, utulony Antoś już chrapie a ja po kompleksowych pracach rewitalizacyjnych - tajemnica mojej wiecznie młodej facjaty... ( może kiedyś o tym napiszę ale trochę to niebezpieczne...jest dwóch żyjących – chybaaaa... - świadków tych zabiegów: idiota z Mińska i niestabilny psychicznie policjant z Wrocławia, więc siłą rzeczy może to trochę ryzykowne) mam na tyle energii żeby coś tam nastukać.

Smacznego.

9 maj

Horror.
Powrót z urlopu to zawsze bolesna historia.
Nikomu co pracuje zawodowo nie muszę tłumaczyć. Rozwydrzysz się po wolnym tygodniu/dwutygodniu ( niepotrzebne skreślić...) i idąc z poniedziałku do roboty modlisz się, żeby ktoś się zlitował i cię zastrzelił, żeby tylko nie wracać.
Oczywiście nie zawsze – wiem że takie przypadki się zdarzają. Przecież nie zawsze urlop należy do udanych: a to dzieci za bardzo wlazły za skórę i jeszcze jeden dzień a nie będzie komu zostawić kredytów w spadku, a to mamusia/teściowa za bardzo zalazła za skórę i jeszcze dzień a odziedziczysz kolejne kredyty...I może być tak wiele innych katastrof rodzinnych/towarzyskich, że dziękujesz Bogu że wracasz do pracy...
Z poniedziałku, pierwsze minuty po tygodniu luzu i ląduję na monopolu. Naturalna kolej rzeczy. Z jednej strony mi i tak jest „rybka” gdzie wyląduję ( robota dobra jak każda inna...)A z drugiej strony? Inne panie nie koniecznie akceptują pracę na monopolu i jest to dla nich poniekąd „zesłanie” i dopust boży...więc tym chętniej gardłują żeby kto inny wdychał opary...
Już od początku wiedziałam, że nie będzie normalnie.
Po pierwsze: podejrzanie zadowolona mina dyra...Tylko mnie zobaczył rozjarzył się na twarzy i tak szeroko uśmiechnął, że pomyślałam ( jakże nieroztropnie...) że się ucieszył na mój widok ( straszne!) No pewnie, że się ucieszył. Kolejne dwie kasjerki na zwolnieniu...
Po drugie: radosne okrzyki i szczątki czerwonego dywany od wejścia...Kwiaty? Sierotki? Orkiestra? Ale może witali kogoś innego, w końcu podróżujących szarż w Kauschwitzu więcej niż w dupie drzazgów...
Po trzecie: dwuznaczne uwagi mojej szefówki.
Na początku nie złapałam. Ale nie minęła połowa dniówki a już wiedziałam o co chodziło.
Obsługuję klienta ( kojarzę pysk, więc z rasy stałych, udomowionych...) Akurat jak brałam od niego pieniądze pioruńsko zaswędział mnie przegub. Mimo woli przejechałam pazurami. A pan-klient radośnie:
  • Alergia na pieniądze? Jest pani chyba jedyną kobietą na świecie, która jest uczulona na pieniądze!!Podeślę do pani moją żonę. Może się zarazi!!!
  • Marne szanse. W moim wypadku to raczej typowa u dorosłych alergia z „przesytu”. Mam za dużo pieniędzy i dlatego organizm już się na nie uczulił; bo co za dużo to niezdrowo. Ciekawe czy podciągnąć się to da pod chorobę zawodową?
    ( Co ja będę debilowi tłumaczyć że upierdolił mnie komar???)
Pan rozczarowany okrutnie wziął resztę i poszedł won.
A ja usłyszałam znajomy odgłos rozkosznego kwiku. No tak. Ten gość, co ma za żonę krowę...
Z szerokim uśmiechem na pysku, zdolnym reklamować usługi najbliższego ortodonty, z radosnym kwikiem rzucił się za ladę i dalej brać mnie w objęcia!!!
  • Jakże za panią tęskniłem!!!
Skamieniałam. Nie na słowa wariata. Na czyny.
Dygresja będzie. No nieuchronnie idzie ku starości. Kiedyś gdy ktoś chciał mnie dotknąć ( o objęciu nie wspomnę ) dostawał po ryju. Młoda byłam, nie tolerowałam energicznie naruszania mojej przestrzeni powietrznej. Skutkowało zazwyczaj upokarzającym zbieraniem się z podłogi, kilkoma szwami, kpinami kumpli, „że baba go znokautowała” a czasem wyrazami uznania dla prawego sierpowego lub podziękowań pań za pacyfikację lepkorękiego... Jak się ma dwadzieścia-trzydzieści lat to człowiek nie zawsze panuje nad odruchami....
Na starość mi przeszło. Teraz kamienieję i czekam na rozwój wypadków ( no cóż...może akurat …) A jeśli wcześniej wspomniany „rozwój wypadków” nie spełnia moich oczekiwań dopiero wtedy walę w pysk.
  • Jakże za panią tęskniłem!!! Skargę na panią złożyłem! Że nie przychodzi pani do pracy!!!
  • No tak...niehumanitarnie poszłam na urlop...
  • Ja rozumiem: 1 maj – zamknięte było to jeszcze szło bez pani wytrzymać. Trzeciego było ciężko. Ale żeby cały tydzień?? Żeby mi to było OSTATNI raz.
  • Przeraża mnie pan.
Pan prychnął, kwiknął i zaświergotał.
Cmoknął mnie w policzek (!!!!!)
  • Nie miałem z kim się śmiać. Moja żona nie ma poczucia humoru....


Thorze ratuj!!!!