Etykiety

piątek, 14 października 2016

Kapitan Sowa na tropie czyli moje przygody na Komendzie...

Problem z handlem jest taki że bierzesz towar i powinieneś za niego zapłacić. Okoliczność niezbyt dla wszystkich naturalna i zrozumiała.
Oczywiście można by mieć pretensje do Fenicjan; po cholerę wymyślili pieniądze, w końcu o wiele prostszy byłby handel wymienny.
Powstaje jednak problem, jak to wymyślnie nazywam „zapotrzebowania konsumpcyjnego” czyli proste „czy mnie na to stać” A jeśli nie stać a chcę? No to mogę ukraść. I przez takie pojęcie „handlu” dzisiejszy dzień miałam bardziej niż popieprzony....
Rytuał. Zaburzono mój rytuał codzienności. A to boli. Głównie mnie.
Wyjaśniam: wbrew pozorom i historii jestem maniakalnie uporządkowana. Każdy dzień ( roboczy, bo ja mam wolne to idę na żywioł...) wygląda tak samo: konkretna godzina pobudki, od godziny do godziny – czas wolny dla siebie, o konkretnej godzinie kawa, przygotowanie do pracy i wyjazdu w ściśle określonej kolejności, chirurgiczna precyzja dojazdu do pracy. Nawet papierosa zapalam w konkretnym momencie. Wszystko wyliczone, przetestowane i przestrzegane. Trochę przerażające ale dzięki temu niczego nie zapomnę, zdążę i dotrę.
Ale nie zawsze.
Wezwanie na policję było dla mnie wieeeeelką niespodzianką. Kradzieże sklepowe były, są i będą. I właśnie z tego paragrafu dostałam powiastkę do cyrkułu. Ale żeby co inteligentniejsi łacha nie darli : JAKO ŚWIADEK poszłam!!! W samo południe. Jak w mordę dał szlag trafił cały plan dnia!!
Ale że z organami lepiej po dobroci, stawiłam się nie dość że punktualnie to z kwadransem w zapasie.
Cała impreza składania zeznań nie była dla mnie obca. Już kiedyś dostałam wezwanie do sądu, jeszcze za czasów poprzedniego pracodawcy ( powód ten sam...) To śmignęłam do Wrocławia ( bo tam mi się kazano stawić) Pani Sędzina łaskawie zdziwiona że chciało mi się taki kawał jechać na zwykłe przesłuchanie popatrzyła na mnie dziwnie, gdy odpowiedziałam, że „a co mi tam, do fryzjera przyjechałam...” Przecież obiecywałam , że prawdę i tylko prawdę....

Dzisiaj nie było aż tak dystyngowanie. Nie sędzia ale dwóch poniekąd miłych panów też dawało radę :)
Zaczęło się oczywiście niewinnie. Na pytanie czy byłam karana, Martusia oświadczyła:

  • Nie! Moje kontakty z wymiarem sprawiedliwości staram się ograniczać do kontaktów ściśle prywatnych i intymnych.

Panowie zastrzygli uszami i od razu atmosfera zrobiła się mniej formalna.
Potem obejrzałam sobie pięć odcinków serialu kryminalnego, który zwrotami akcji to nawet Moda na sukces i M jak Mdłości razem wzięte przewyższają. No Oskara to główny aktor nie dostanie ( najwyżej w zawiasach...) Montażysta tez się nie popisał. Całe szczęście że krótkie to było.
W sumie w całkiem miłej komitywie spędziłam 1,5 godziny. Nie wiele wniosłam do śledztwa ale no cóż : nikt normalny nie powinien wymagać od znudzonej kasjerki, która szczerze nie znosi swojej roboty żeby spamiętała gęby wszystkich klientów, których obsługuje. Ale odniosłam wrażenie, że panowie dwaj tak za bardzo nie liczyli że będzie inaczej...Co najwyżej dowiedzieli się o pracy kasjerki więcej niż mogli chcieć.
Skoro nie usłyszeli ode mnie nic wiążącego ani przełomowego doszli do wniosku, że wystarczy tego dobrego i ogłosili koniec przygody. Nie poddałam się jednak łatwo.

  • Panowie!! Skujcie mnie!!! No tak mi się do roboty nie chce iść!!

Rozchichrali się, wzięli numer telefonu i przegnali.
I to ma być „pomagają i chronią”???? Nieużyte społecznie gadziny!! Chronić mnie nie muszą ale mogliby chociaż pomóc...


wtorek, 26 lipca 2016

Krwawę historię opowiedzieć nie zaszkodzi ...

Przedstawiam historię krwawą, pouczającą i nader użyteczną.
Ponieważ współczesna kultura i cała cywilizacja również na obrazie stoi, ubrałam swą opowieść w nowoczesne szaty. Będzie to nic innego jak foto-story.
Powinno się zaczynać "...dawno, dawno temu w odległej galaktyce..." ....KURWA! ... "...dawno, dawno temu za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami..." czyli na totalnym zadupiu ;) Ale ja zacznę inaczej:


Zaczyna się zawsze niepozornie.


Dla szczęścia wiele nie trzeba.


Tyle że trzeba być brutalnym : zedrzeć skórę i wypruć flaki.


I nic nie znaczy humanitaryzm i współczucie - rżniem dalej niemiłosiernie!


Uwolnijmy prastare instynkty : siekać, szatkować, ćwiartować!!!


 " czwórkami do nieba szli..."


Niczym za najlepszych czasów inkwizycji ; ogień, wrząca woda i zobaczymy sługę szatana...


I na miejsce wiecznego spoczynku...


...Przynajmniej dopóki nie zeżrę...

sobota, 23 lipca 2016

101 broni które zmieniły świat czyli autorytet rodzicielski trzeba mieć...

Dawno nie pisałam w zakładce „Codzienności”. 
Być może dlatego, że dawno już nie działo się nic na tyle kwiecistego, oryginalnego czy znaczącego żeby o tym wspominać.
Dzisiejsza historyjka zaczyna się klasycznie: rodzinka w kolejce. 
Mama. Tata. Chłopczyk, lat chyba 4-5 siedzący w wózku zakupowym.
Tata na czele stawki ustawia się do pakowania. Mama na końcu pilnuje tyłów i potomstwa. Gówniarz najwyraźniej nadpobudliwy wierci się i cały czas coś broi.
  • Witek nie ruszaj!
  • Nie dotykaj!
  • Nie wyłaź z wózka!
  • Nie liż!
  • Nie wyjmuj tego!
  • Nie wsadzaj tam paluchów!
  • Nie wyrzucaj!
  • Nie pluj!
Mama powoli traci cierpliwość.
  • Nie ruszaj tego pudełka!
  • Nie ciągnij tego kabla!
Przy kablu zaczęłam już nie tylko podsłuchiwać ale ordynarnie podglądać, bo zaintrygowało mnie gdzie on ten kabel znalazł...
Nie zdążyłam niestety tego odkryć bo tata gwałtownie porzucił swój posterunek, cofnął się do wózka z potomkiem i wysoce pedagogicznym :
  • DAWNO NIE MIAŁEŚ SPOTKANIA Z RAKIETĄ RĘKA-DUPA???????
sprawił, że dzieciak skamieniał...

O broni wiem dużo. Może nawet więcej niż dużo. Przez bez mała 15 lat z panem P w rodzinie wojskowej dowiedziałam się o broni, uzbrojeniu więcej niż bym chciała. Potem 2 lata uzupełniałam swoją wiedzę o arsenał policyjny. Do kompletu dziś rano oglądałam na TVNTurbo program 101 broni, które zmieniły świat.

Ale nigdzie, NIGDZIE nie było wzmianki o takiej rakiecie!!!!

wtorek, 19 lipca 2016

Zapiski pośmiertne czyli zabije mnie zdrowy tryb życia...

To że dzisiaj wieczorem zdążyłam na pociąg to nawet nie zakrawa na cud. To był cud.
Dlaczego? Się zastanawia czytelnik?
Bo powrót z pracy wymaga precyzji. 
Precyzji. 
I jeszcze raz chirurgicznej precyzji.
22.20
Niby kilo czasu to dlaczego dramatyzuję?
Zazwyczaj staram się wyjść z roboty 2-3 minuty po 22. Wtedy szybkim krokiem mam 15 minut żeby dotrzeć do peronu. Niby sporo? 
Konwencjonalna matematyka w tym momencie odpada-trzeba zastosować matematykę kolejową. To bydlę 2 razy w tygodniu przyjeżdża nie 20 minut po 22 ale 17. I odjeżdża. Gdy to ja siedzę w nim i z współczuciem myślę o tych co przyszli punktualnie jest ok. Nie chciałabym jednak być tym co zobaczy tylne światła i czeka na następny ( trochę skomplikowana zależność ilości snu, rozruchu porannego i ogólnego samopoczucia...) Ponieważ nie wiem czy akurat tego dnia będzie rozkładowo czy znowu spierdoli 3 minuty przed czasem zawsze staram się być punktualnie z nawiązką.
Dzisiaj było trochę bardziej emocjonująco... Wyszłam późno ( nie mam pretensji :) różnie bywa)
Była 22.06. I 12 minut.
Z początku trudno było mi się rozbujać ale na szczęście obłe kształty aerodynamikę ułatwiły i po lekkim rozbiegu udało mi się wejść w tryb „krucgalopku”. Z grubsza przypomina to Czereśniakową krowę galopującą za ciężarówką. Szczęściem o tej porze nie ma zbyt wielu spacerowiczów. Nie było świadków tego upokarzającego spektaklu ale też i nikogo nie musiałam usuwać z drogi niczym walec.
Tryb „krucgalopku” nie jest może dyscypliną olimpijską, ze sprinterskimi osiągami nie ma wiele wspólnego ale ma to do siebie, że szybciej niż pieszo a i nie pada się na twarz od razu-siłą inercji też można podciągnąć kilkanaście metrów...
Grunt że nawet szczęśliwie udało mi się zdążyć.

Jeśli miałam w płucach jakieś złogi smoły czy popiołu po papierochach czy wyziewach Huty Katowice to już ich nie mam. Wycharczałam, wyplułam i wykasłałam wszystko. Przepustowość płuc zwiększyła się przynajmniej o połowę.
Jeśli w tętnicach miałam jakieś miażdżycowe zmiany, zwężenia czy inne takie to sorry też ich nie ma. Krew pod takim ciśnieniem niczym myjka Karchera wypłukała wszystko dokumentnie.
Wszelkie toksyny, wolne rodniki czy co tam jeszcze mogły się znaleźć we mnie zostały wydalone przez wszystkie dostępne pory, nawet te o których posiadanie siebie nie posądzałam. Wprawdzie t-shirt i sweter nadawały się do wyżymania ale z przyczyn dla siebie niezrozumiałych powstrzymałam się od efektownego negliżu i prania-instant. 
Nie wiem czy czasem ta powściągliwość nie będzie mnie sporo kosztować. Zimna noc jak cholera ( para z pyska więc jak nic na minusie...) więc jestem na najlepszej drodze do zapalenia płuc.

I proszę pamiętać: GERBERY!!! Życzę sobie na grobie gerbery!


czwartek, 7 lipca 2016

Ja i footbol czyli zupełnie mnie to nie rusza...


Każdy ma prawo do jakiegoś hobby. 
Nawet jeśli inni nie za bardzo mogą to zaakceptować. Dlatego nie krytykuję wszelkich pasjonatów/fanów/wielbicieli piłki nożnej. A na zdrowie. I nie ważne czy są to wariaci, którzy z upodobaniem kopią się po piszczelach z kumplami czy też są to wielkoekranowi piłkarze kanapowi z piwskiem i chipsami w garści.
Zasadniczo mi piłka nożna w życiu prawie nie przeszkadza. Włosy mi siwieją i bez udziału gorączki rozgrywek ligowych, ustawek klubowych czy wreszcie szał EURO czy innego wielkiego turnieju.
Co najwyżej mogę przyszaleć i wzruszyć ramionami.

Historycznie będzie.
Nie powiem jakim zaskoczeniem było dla mnie na przykład zainteresowanie meczami pana P. A myślałam że go na tyle znam. A jednak.
Traf chciał, że byliśmy na urlopie nad morzem. Właściwie nad Zatoką Gdańską. 
Traf chciał, że były mistrzostwa Europy. 
Trochę mnie irytowały wieczory nad morzem spędzane samotnie, bo przecież pan i władca siedzi i ogląda meczyk. Szlag trafił nadzieje na wieczorne ekscesy na wydmach. I wszelakie inne tego typu rozrywki jakich można się spodziewać: młodzi...lato...sami...
I nic.
Frustracja i niezadowolenie z rozwoju wypadków osiągnęło swoje apogeum podczas meczu finałowego. Grały Niemcy i Francja.
Ja – istota nie mająca zielonego pojęcia o piłce, meczach, drużynach i rzutach rożnych ale doskonale zorientowana jak mogę go wkurwić i zemścić się za zrujnowane życie erotyczne – po krótkiej kłótni w temacie aktywności nocnej, pozwoliłam sobie na frywolną uwagę:
  • No i po co to oglądasz??? Przecież i tak Niemcy wygrają....
I odwróciłam się do ściany.
Słyszałam tylko jak pan P. zgrzyta zębami.

Rano. No cóż...
Rano okazało się że pan P ma potężnego focha. Dlaczego?
Niemcy wygrali.

Był rok 1996.


Okoliczności się zmieniły ale powiem szczerze : lepiej nie pytać mnie o wynik, bo się okaże że potem nic nie będzie takie samo :) 

wtorek, 28 czerwca 2016

No rozśmiesz mnie...

Zazwyczaj twierdzę publicznie że nie mam poczucia humoru.
Głównie dlatego że nie śmieszą mnie rzeczy, które śmieszą innych. Ok. Uśmiechnę się, być może zdawkowo i lekko ale żeby wybuchnąć rykiem i usmarkać się płacząc ze śmiechu – to już zaawansowana sztuka jazdy...
Dowcipy opowiadane w towarzystwie, wymuszają dobrym wychowaniem i uprzejmością blady uśmiech i pośpieszną zmianę tematu ( tę dziedzinę wyczerpał pan P. po tym jak zrezygnował ze spalenia mi włosów i próbował się zrehabilitować...)
Kabarety? Po zakończeniu działalności Kabaretu POTEM nie ma już nic co byłoby wstanie mnie rozśmieszyć. Niedobitki w postaci Kołaczkowskiej czy „Kamela” nie mają takiej siły przebicia. Inni – nie próbują...Nie ten humor, nie ten poziom, nie ta kultura...
Ostatni raz serdecznie, soczyście i opętańczo śmiałam się laaaata temu.
Mieliśmy w zwyczaju raz na miesiąc lub dwa wyjeżdżać na krótki wypad „za miasto”. Pan P schodził ze służby, wsiadaliśmy w auto i jechaliśmy na weekend gdzieś w inne ale niedalekie ( stosunkowo) strony. Plecaczek, mapa i aparat fotograficzny ( to było dawno temu: walizki na kółkach niebyły w powszechnym użyciu, mapa bo nie było GPS i to JA robiłam za „za 200 metrów skręć w prawo...” a aparat to był mój ukochany Eos500 – analogiczny Canon z zapasikiem filmów...) Sami lub w towarzystwie przyjaciół – różnie. W ten sposób zwiedziłam Mazury, byłam w najfajniejszym hotelu w Polsce ( a niejeden pokój hotelowy mam na „sumieniu”...) i odwiedziliśmy m.in. Sandomierz.
Podróż sama w sobie ogromnie emocjonująca i barwna: począwszy od prób wyswatania mojej przyjaciółki i mojego przyjaciela ( przy pomocy idioty – to był błąd ) poprzez histerię z powodu zamordowania gołębia, próbę pozbycia się tejże histeryczki ( o dziwo – chodzi o mnie...) w podziemiach ogromnego zamku/pałacu Krzyż-Topór skończywszy na wtrąbieniu flachy nad Wisłą ( tydzień później była powódź więc w ostatniej chwili się załapałam...)
No i napad.
Wywołany przez pana P i „foczkę”. Trudno wytłumaczyć i opisać o co chodziło ( świadków nie było bo pod prysznicem byliśmy tylko my...obrzydliwe ale po co uruchamiacie wyobraźnię??) , po prostu rozśmieszyło mnie, doprowadziło do łez i długotrwałego tarzania się ze śmiechu, bez jakichkolwiek możliwości komunikacji i uspokojenia. Nie żeby nie próbowali. Tłumaczenie, prośby, groźby i przeczekanie nie pomogły: Martusia płakała, smarkała i wyła jak opętana ze śmiechu.
Poddali się. Wystawili mnie na balkon i poszli spać. Myślę że od tej pory innymi oczami na mnie patrzyli: obłęd w czystej postaci.
No może nie pan P: zbyt zadowolony z efektu jaki wywołał nie zawracał sobie głowy myśleniem...
To było dawno temu. Z 15 lat temu...
Co dzisiaj mnie śmieszy? Tak naprawdę, nie z uprzejmości.
Ciekawa kwestia. Nic tak jak wtedy. Uśmiech? Lekkie rozbawienie?Lekki chichot? Ciche warczenie?
Coś subtelnego. Nieoczywistego. Wysublimowane z podwójnym dnem i złożone jak zdanie w zadaniu maturalnym z polaka. Takie...koronkowe. Zazwyczaj to co innym trzeba tłumaczyć i rozkładać na czynniki pierwsze żeby zrozumieli. Albo jeszcze inaczej. To co szybko i daleko skojarzę. Pokrętne i trudne do wytłumaczenia. Więc po co próbować : nie mam poczucia humoru i tyle... Ja nie czuję się niezręcznie a inni nie są obrażeni.
Dam przykład.
Film Avengers.
Dr Banner : Zostawmy to. Ma nie równo pod sufitem. To słychać.
Thor : Uważaj co mówisz!Loki postępuje nierozważnie ale to as. I mój brat!
Czarna Wdowa : W dwa dni zabił 80 osób...
Thor : ADOPTOWANY...
I to wystarczy żebym się uśmiechnęła :)
No i ostatni napad...
Wiem, że nietypowo bo politycznie.
Malutki wstęp w klimat. Śledzę na FB sokzburaka. Czasami przeginają ale rozsmakowałam się w czytaniu komentarzy fanów. Niekiedy doskonale oddają moje zdanie i myśli a czasem … no właśnie docieramy do sedna.
Było to jakiś czas temu. Post z 22 kwietnia... Akurat nasza ppremier Szydło udała się na „wycieczkę” do Stanów. Oczywiście Sokzburaka odpowiednio dla siebie komentował tą znaczącą dla nas wizytę oficjeli. Zdjęciem na którym ppremier samotnie stoi w Ground Zero z wieńcem, że niby składa w miejscu WTC.
A pod wpisem oczywiście komentarze internautów.
I ten jeden.

Oszalały z radości tłum wyrzuca wysoko w powietrze czapki, kwiaty i co mniejszych obywateli...

Nie muszę mówić, że wyobraźnia ruszyła z kopyta. I gdy tylko jej oczami zobaczyłam … wybaczcie jeśli urażę czyjeś „uczucia” polityczne... Jarosława z Drabinki jak fruwa nad tłumem...
Jessssuuuu.

Dobrze że ten komentarz odczytałam między Anieliną a Mińskiem. Zanim wysiadłam z pociągu już zdążyłam wzbudzić sensację radosnym kwikiem i usmarkałam się ze śmiechu. Od stacji do Kauschwitzu szłam dobre 15 minut ( zazwyczaj zajmuje mi to mniej czasu...) i zataczałam się ze śmiechu. Łzy płynęły ciurkiem i tylko kątem świadomości próbowałam jakoś sama nad sobą zapanować – w końcu szłam do roboty i na pewno zapłakany pysk, czerwone oczy no i nieopanowany rechot nie spotkałyby się ze zrozumieniem. W końcu ktoś zadzwoniłby po pogotowie i wilkkommen żółte papiery...

piątek, 27 maja 2016

Tragedyja w dwóch aktach czyli droga drodze nie równa...


Mamy w domu takie prywatne powiedzenie „ Bóg zabrał wzrok ale dał inne zmysły” - tak w skrócie i kulturalnie powiedziane. Tak się złożyło, że to moje i siostrowe powiedzonko ( może od kogoś zasłyszane ale teraz już się nie liczy...) odnoszące się do naszej małej „ułomności” w kwestii bystrego wzroku. Mam sporą wadę wzroku       ( no są „lepsi” w te klocki...) ale że natura/biologia/ewolucja nie znosi próżni i trzyma równowagę zostało mi to zrekompensowane. Ubytek wzroku nadrabiam lepszym powonieniem ( czasami baaaardzo tego żałuję...) i ciut lepszym słuchem ( czasami tego równie bardzo żałuję...) I nie ukrywam że właśnie te dwa, nad wyraz rozwinięte, zmysły były grały pierwsze skrzypce w następującej opowiastce.

Moje powroty z pracy w okolicach północy to normalka. Powodów dla których preferuję drugie zmiany nie będę wyjaśniać – ani tych oficjalnych ani tych prawdziwych... Proszę się z tym pogodzić :)
Środowy powrót do domu był niczym kwintesencja doskonałości.
Nie tylko dlatego że po 8 godzinach nieprzebranych tłumów wykupujących wszystko jakby był koniec świata ( taaa … paczka chipsów i żelki na pewno zapewnią przetrwanie gdy postapokaliptyczna zawierucha zapędzi wszystkich do piwnic...) miałam w perspektywie wolny dzień.
Nie tylko dlatego że przez 24 godzin w kręgu mojego wzroku będą tylko znajome, rodzinne twarze w ilości sztuk 4 a nie miliony obcych pysków.
Nie tylko dlatego że miałam 24 godzin, podczas których nie musiałam się uśmiechać.
Gdy wysiadłam z pociągu w Mrozach od razu wiedziałam że będzie ciekawie. Padało. Kilka godzin wcześniej ale padało. I to mocno.
Od razu było wszystko CZUĆ. Ten zapach! Czystego, rześkiego powietrza wolnego od kurzu i spalin. Wszystko spłukane wodą. I dzięki temu wyraźnie czuć było zapach bzów, ciężki i słodki zapach kaliny i lekko miodowy zapach kwitnących akacji.
W lesie było jeszcze ciekawiej. Coraz słabszy zapach bzów rozmywał się w trochę gorzkawym zapachu mokrych butwiejących liści z odrobiną żywicy, mokrego drewna i ostatnich świeżo wystrzyżonych trawników. I trochę dusząca wodna mgiełka. Rozgrzany las, polany zdrowo deszczem parował. Opar zasnuł cały i tak ciemny las tak gęsto, że w świetle latarki widać było jakby padał kapuśniaczek. A nad tym wszystkim gwiazdy.
I cisza. Nie do końca oczywiście.
Słowiki, skowronki i całe inne latające tałatajstwo drące ryje na całego ( no cóż; z zasady toleruję ptactwo pokryte chrupiącą, najlepiej pikantną panierką ale czasami jestem zdolna zaakceptować też inne formy życia...)
Świerszcze.
Żaby.
Deszcz. Chociaż właściwie:krople. Woda kapiąca z mokrych liści.
I żadnej. Żadnej. Aktywność ludzka równa zeru. Jakimś cudnym zbiegiem okoliczności jechałam przez dzielnię sama. Żadnych samochodów. Żadnych motocykli. Żadnych radiowozów. Żadnych ludzi.
Tylko ja.Trochę nie na miejscu bo skrzypiącym rowerem i sapaniem burzyłam cały ten idylliczny obrazek.
Było cudnie!!!

Dzisiaj niestety już mi nie poszło. Przecież żebym nie doznała szoku przy przychodzeniu na poranną zmianę dostałam środek. Wracałam do domu wcześniej. A szkoda.
Zniknął bez i kalina.
Pojawiły się samochody, motocykle, radiowozy. Do tego dodam jeszcze piłę spalinową i przepalany gaźnik w jakiejś mztce. I jakieś łomoty będące zapewne muzyką dobiegające z zaparkowanych samochodów.
Ciszę szlag trafił.
W miarę jak wyjeżdżałam z Mrozów odgłosy słabły ale nasilał się inny nader uroczy objaw. Coraz większe ...zadymienie. No tak. Grill – narodowy sport. Śmierdzące chmury gryzącego dymu z kolejnych podwórek zbierały się nad ulicą i sama się wędziłam – na zimno...jak flądra. 
Apogeum ten smród osiągnął, na szczęście niedaleko od mojego wjazdu do lasu...Najwyraźniej czyjś grill rozhajcował się na sto fajerek i zajęła się połowa podwórka. Czarowny zaduch spalonego plastiku, gumy i szmat.
No szał.

piątek, 20 maja 2016

19 maja aneks


No nie wiem jak mogłam zapomnieć!!!?
Chociaż nie...chyba wiem. Ostatnio dochodzę do wniosku że choruję na jakąś rzadką chorobę o podłożu molekularno-neurologicznym której genezą jest nadmierne spożywanie energy drinków w stanie czystym i z czystą. Znaczy jakaś tam odmiana sklerozy...
A zapomniałam wspomnieć o mistrzyni riposty i błyskotliwych złośliwości. I tym razem to nie ja. Dzisiaj za bardzo zlasowana byłam na jakąkolwiek rozumną konwersację. Że przytoczę zaobserwowaną/podsłuchaną rozmowę klientek.
  • Coś taka skrzywiona?
  • Tyłek mnie boli...
  • Jak to tyłek cię boli? Gdzie się tak nasiedziałaś???
  • W domu.
  • TO NIE MOGŁAŚ SIĘ POŁOŻYĆ?????????????????

No przecież to logiczne!!

Nie wiem jak inni ale ja tej pani przyznaję mistrzostwo świata...:) 

czwartek, 19 maja 2016

19 maja

Chyba odkryłam tajemnicę kolei.
Od 15 roku życia korzystam z usług pkp. Jeszcze za czasów gdy po szynach pomykały składy z siedzeniami ze szponek. Drzwi otwierało się na „życzenie” czyli ręcznie gdy był upał i stało w przeciągu lub siedziało na schodkach. Dopełnieniem full opcja klima były zwały śniegu i zamarznięte drzwi zimą. A większość okien działała w trybie otwarte lub zamknięte na amen, bez rozróżnienia pory roku. I bilety! Sztywne kartoniki z dziurką w środku, którymi swobodnie można było skrobać szron z szyb!
Potem były straszliwe siedzenia z czerwonej plexi. I zadziwiająco wysoki odsetek spalonych jednostek – szczególnie zimą. Bo czerwone ławki nie koniecznie korespondowały z grzejnikami i o ile nie paliły tyłków to paliły się same z siebie.
Nadeszła nowoczesność. I pojawiły się kolorowe, wąskie i twarde siedzenia, klimatyzacja, nieśmierdzące kible i monitoring.
Ba! Nawet tory i trakcja przeszły metamorfozę. Bez funduszy unijnych oczywiście do dziś pewnie szponki wpijałyby mi się w tyłek ale cóż co unia dała to słupów z gardła nie wyrwie...
Po kilku latach pamiętnej mordęgi dojazdów w czasie modernizacji kolej transterespolska zupełnie zmieniła się w jednakowe żółto-niebieskie stacje ale wobec takiej nowoczesności „w domu i zagrodzie” nie miało już znaczenia. Pamiętam słowa mojego wrocławskiego przyjaciela, który kiedyś przyjechał ze mną do stolicy ( były MTK i do centrali, więc służbowo- żeby nie było niedomówień...) i nadziwić się nie mógł jak się nam nie mylą te stacje bo wszystkie kropka w kropkę jednakowe :)
Jedno przez lata pozostało bez zmian: niedopasowane do warunków transportu ceny biletów. Szczególnie te miesięczne. Wydawał człowiek poważną część swoich pierwszych dochodów a pociągi w szponkach, zimne i spóźniające się notorycznie czy lato czy zima. Jakoś to się nie chciało za cholerę dopasować...Człowiek klął i wściekał się, pianę tłoczył z pyska ale płacił. Bo nie było innej/lepszej alternatywy.
Teraz wiem na co szła kasa z moich biletów.
Dzisiaj to odkryłam.
Nad wyraz niechętnie korbluję do roboty. Mijam podstację. Chociaż nie wiem czy dobrze określiłam: może to rozdzielnia jakaś albo inny budynek całej tej kolejowej infrastruktury – od wieków potocznie nazywano to „podstacją” i niech tak zostanie. 
A tam właśnie trwają wiosenne porządki. Widok tym bardziej niezwykły, bo od dłuższego czasu, gdy automatyzacja wyręczyła ludzi, obsługa człowiecza zniknęła stamtąd dokumentnie. Wszystko zarosło, zakrzaczyło i zdziczało. 
Dzisiaj akurat szpaler robotników z kosiarkami ( albo wykaszarkami – cholera ich tam wie co to za urządzenia...) niczym stado upierdliwie brzęczących szkodników opanowało okolicę podstacji.

I o mało nie spadłam z roweru w momencie gdy uzmysłowiłam sobie co widzę! Dwóch gości kosiło zielsko na DACHU!!! 
No to jest rozwiązanie zagadki drożejących biletów: stworzone przez pkp OGRODY SEMIRAMIDY!!! 

środa, 18 maja 2016

18 maja

Przygody Antosia czyli jak moja niszczy jego życie towarzyskie...

Ten kot mnie kiedyś wykończy. Na spółkę z Klarą oczywiście, bo ona przecież też mi nie odpuści. Każdy mój powrót z roboty kończy się podobnie. Jadę sobie nocką, szperacz w trzecim oku oślepia kierowców z naprzeciwka, ćmy i inne robactwo a już na finiszu, kilka metrów od domu wyławia z ciemności jarzące się na żółto oczyska Antka lub zielone Klary.
Zazwyczaj Klara siedzi na skraju drogi i czeka. Jak ją mijam to leci na przełaj przez ogród i jest pierwsza pod drzwiami. Albo, opcjonalnie, siedzi na wprost drzwi i pierwszą rzeczą którą widzę po wejściu do domu to jej oczy mówiące:
  • No kurwa wreszcie! Ile mam czekać?? Żreć dawaj!!
Antek jej nie ustępuje: wpada tuż za mną albo czeka leżąc na łóżku rozwalony jak basza ale czujny i wyczekujący. I pogania.
Potem oboje, zgodnie ramię przy ramieniu czekają aż naszykuję ich miseczki: 5 chrupek na kłaczki, 5 chruków na ząbki, garstka przekąsek wszelakich. I po chwili jedno i drugie unisono, chrupią.
Dzisiaj było troszkę inaczej.
Jadę sobie nocką księżycową ( ładnie choć mroźno...) przez fragment naszej wiochy zwany towarzysko Koloniami. Gdy skręcam już w las, włączam latarkę bo tam akurat cywilizacja się kończy. Kilka metrów dalej widzę świecące pary oczków. Chyba z siedem. Coś mnie tknęło:
  • Antoś?
Większość par czmycha w krzaki ale jedna stoi na ścieżce i ani drgnie.
  • Antoś?
  • Antoś! Powsinogo dlaczego nie jesteś w domu tylko włóczysz się po nocy??
Podjeżdżam bliżej i zsiadam z roweru. W chwilę później coś znajomo ociera mi się o nogi. Mój porąbany kot. Kilometr od domu na spotkaniu towarzyskim był.
  • Słuchaj. Ja nie chcę ci przeszkadzać ale jak chcesz to możesz zostać. Nie nalegam. Ja tam walę do domu a ty jak chcesz.
Powoli idę dalej.
Kot obejrzał się na kolesi, miauknął coś do nich i idzie za mną.
Przez kolejne 20 minut idziemy sobie powoli ( cztery krótkie łapki to mniej niż dwie ludzkie nogi...). Ja gadam do niego z wyrzutem, że zimno, powinien w domu siedzieć, sadełko zawiązywać a nie włóczyć się po wsi. Że byłoby mi przykro, że nie czeka na mnie,że wiozę mu nowe chrupki. Że nie dobry kot, że kleszcze zbiera, że brudny, mokry i tak dalej...
Antek opowiada mi o kumplach: dwóch rudych bliźniakach, o białej dziewczynie i jej burym braciszku. O tym że jeden z rudzielców bywa u nas w domu, bo Klara mu wpadła w oko i poderwać ją próbuje a ona nie zainteresowana. O nowym koledze takim czarno-białym, takim młodziku co ostatnio rozerwał mu ucho ale łomot to jeszcze mu spuści...

 Dzięki Thorowi że późno, że dzicz, że do cywilizacji daleko. Jakby ktoś nas zobaczył... Idzie przez las baba. Prowadzi rower a obok niej truchta kot. Ona do kota gada a kot jej odpowiada - z całym szacunkiem dla polskiej służby zdrowia: zamknęli by mnie i wyrzucili klucz...
W sumie miałam ponad 30 minut opóźnienia ( w stosunku do normalnych powrotów)
Przyszliśmy do domu. Klara czekała już w salonie. Oboje zjedli kolację i rozeszli się na posłania. Klara pewnie okupuje zwyczajowy fotel a Antek rozwalony zajmuje strategiczną połowę mojego łóżka – chyba znowu będę spać w poprzek...

O masz!
Obudził się.
Wyżera chipsy z miski.

Kot który lubi czipsy bekonowe? Chyba dostawię jeszcze jedną miskę z wodą. Komuś się będzie chciało pić...

wtorek, 17 maja 2016

O trudzie tworzenia czyli odłóż na bok bejsbola będzie czytanka...

Szantaż emocjonalny to dobry początek. Szczególnie jak nasyła się na mnie małżonki, które przez przypadek lubię ( nie za często spotykane zjawisko...) Później naturalną koleją rzeczy możemy przejść do gróźb karalnych. Może to zadziała ale nie obiecuję.
O wiele skuteczniejsze jest uruchomienie mojej wyobraźni konceptualnej. Pokierowanie moim trzecim okiem tak żebym plastycznie zobaczyła przyszłość – o to już jest coś! Bo jak wyobrażę sobie, że mój jeden z drugim wierni kibice zniecierpliwieni brakiem łaski od bóstwa mogą zrzucić maski. I wziąć do ręki kije bejsbolowe. Bo z kibiców zamienią się w kiboli...
I następuje bardzo plastyczna i malownicza wizja bolesnej, gwałtownej śmierci pod ciosami zniecierpliwionych bejsboli. I fantazja ta budzić zaczyna pewien dyskomfort. O tak. Sugestywne naciski na wyobraźnię działają.
Tak więc po wielu dniach przerwy od pisania, zostałam zmotywowana do kontynuowania zapisków psychopaty.
Tak do końca nie chciało mi się siadać do klawiatury – w ogóle. Harmonogram urlopowy całkiem zajęty miałam „nicnierobieniem”. Coś prostego, rozrywkowego a nie koniecznie wymagające jakiejkolwiek aktywności mózgowej. Jak urlop to urlop do cholery!!!
Stadko kurczątek pod opieką. Nowe w drodze i kradzione kurze-samobijczyni. Już zapomniałam z młodych lat gotowania jajek, szukania zdatnego zielska, siekania zieleniny ( okazuje się że pokrzywy NIE PARZĄ dopiero po założeniu drugiej pary rękawiczek...), karmienia co 2 godziny i dogrzewania maluszków. Żeby jak najwięcej przetrwało. Do tego pies z adhd, dorosłe kury, ogród w porywach i cztery kozy. Trochę zajęć było.
Kiedy wieczorem siadałam do komputera było już koło północy.
Dlaczego? Bo co wieczór trzeba jeszcze obrządzić dwa koty. Przychodzili oboje koło 22. Trzeba było nakarmić, napoić i pozbawić kontrabandy – kleszczy. Potem przemyć i opatrzyć wszystkie rany i zmasakrowane uszy – szczególnie Antka. Może nie wywietrzały mu spacery do „koleżanek” i napierdalanie się z „kolegami” ale przynajmniej wraca do domu na noc. Oczywiście potem jeszcze księciunio życzył sobie utulenia do snu. Dopóki nie powiedział „Śpię – nie przeszkadzaj...” była już północ.
I dziwić się że nie miałam ochoty pisać.
Dzisiaj.
Koty zlazły się do domu wcześniej, utulony Antoś już chrapie a ja po kompleksowych pracach rewitalizacyjnych - tajemnica mojej wiecznie młodej facjaty... ( może kiedyś o tym napiszę ale trochę to niebezpieczne...jest dwóch żyjących – chybaaaa... - świadków tych zabiegów: idiota z Mińska i niestabilny psychicznie policjant z Wrocławia, więc siłą rzeczy może to trochę ryzykowne) mam na tyle energii żeby coś tam nastukać.

Smacznego.

9 maj

Horror.
Powrót z urlopu to zawsze bolesna historia.
Nikomu co pracuje zawodowo nie muszę tłumaczyć. Rozwydrzysz się po wolnym tygodniu/dwutygodniu ( niepotrzebne skreślić...) i idąc z poniedziałku do roboty modlisz się, żeby ktoś się zlitował i cię zastrzelił, żeby tylko nie wracać.
Oczywiście nie zawsze – wiem że takie przypadki się zdarzają. Przecież nie zawsze urlop należy do udanych: a to dzieci za bardzo wlazły za skórę i jeszcze jeden dzień a nie będzie komu zostawić kredytów w spadku, a to mamusia/teściowa za bardzo zalazła za skórę i jeszcze dzień a odziedziczysz kolejne kredyty...I może być tak wiele innych katastrof rodzinnych/towarzyskich, że dziękujesz Bogu że wracasz do pracy...
Z poniedziałku, pierwsze minuty po tygodniu luzu i ląduję na monopolu. Naturalna kolej rzeczy. Z jednej strony mi i tak jest „rybka” gdzie wyląduję ( robota dobra jak każda inna...)A z drugiej strony? Inne panie nie koniecznie akceptują pracę na monopolu i jest to dla nich poniekąd „zesłanie” i dopust boży...więc tym chętniej gardłują żeby kto inny wdychał opary...
Już od początku wiedziałam, że nie będzie normalnie.
Po pierwsze: podejrzanie zadowolona mina dyra...Tylko mnie zobaczył rozjarzył się na twarzy i tak szeroko uśmiechnął, że pomyślałam ( jakże nieroztropnie...) że się ucieszył na mój widok ( straszne!) No pewnie, że się ucieszył. Kolejne dwie kasjerki na zwolnieniu...
Po drugie: radosne okrzyki i szczątki czerwonego dywany od wejścia...Kwiaty? Sierotki? Orkiestra? Ale może witali kogoś innego, w końcu podróżujących szarż w Kauschwitzu więcej niż w dupie drzazgów...
Po trzecie: dwuznaczne uwagi mojej szefówki.
Na początku nie złapałam. Ale nie minęła połowa dniówki a już wiedziałam o co chodziło.
Obsługuję klienta ( kojarzę pysk, więc z rasy stałych, udomowionych...) Akurat jak brałam od niego pieniądze pioruńsko zaswędział mnie przegub. Mimo woli przejechałam pazurami. A pan-klient radośnie:
  • Alergia na pieniądze? Jest pani chyba jedyną kobietą na świecie, która jest uczulona na pieniądze!!Podeślę do pani moją żonę. Może się zarazi!!!
  • Marne szanse. W moim wypadku to raczej typowa u dorosłych alergia z „przesytu”. Mam za dużo pieniędzy i dlatego organizm już się na nie uczulił; bo co za dużo to niezdrowo. Ciekawe czy podciągnąć się to da pod chorobę zawodową?
    ( Co ja będę debilowi tłumaczyć że upierdolił mnie komar???)
Pan rozczarowany okrutnie wziął resztę i poszedł won.
A ja usłyszałam znajomy odgłos rozkosznego kwiku. No tak. Ten gość, co ma za żonę krowę...
Z szerokim uśmiechem na pysku, zdolnym reklamować usługi najbliższego ortodonty, z radosnym kwikiem rzucił się za ladę i dalej brać mnie w objęcia!!!
  • Jakże za panią tęskniłem!!!
Skamieniałam. Nie na słowa wariata. Na czyny.
Dygresja będzie. No nieuchronnie idzie ku starości. Kiedyś gdy ktoś chciał mnie dotknąć ( o objęciu nie wspomnę ) dostawał po ryju. Młoda byłam, nie tolerowałam energicznie naruszania mojej przestrzeni powietrznej. Skutkowało zazwyczaj upokarzającym zbieraniem się z podłogi, kilkoma szwami, kpinami kumpli, „że baba go znokautowała” a czasem wyrazami uznania dla prawego sierpowego lub podziękowań pań za pacyfikację lepkorękiego... Jak się ma dwadzieścia-trzydzieści lat to człowiek nie zawsze panuje nad odruchami....
Na starość mi przeszło. Teraz kamienieję i czekam na rozwój wypadków ( no cóż...może akurat …) A jeśli wcześniej wspomniany „rozwój wypadków” nie spełnia moich oczekiwań dopiero wtedy walę w pysk.
  • Jakże za panią tęskniłem!!! Skargę na panią złożyłem! Że nie przychodzi pani do pracy!!!
  • No tak...niehumanitarnie poszłam na urlop...
  • Ja rozumiem: 1 maj – zamknięte było to jeszcze szło bez pani wytrzymać. Trzeciego było ciężko. Ale żeby cały tydzień?? Żeby mi to było OSTATNI raz.
  • Przeraża mnie pan.
Pan prychnął, kwiknął i zaświergotał.
Cmoknął mnie w policzek (!!!!!)
  • Nie miałem z kim się śmiać. Moja żona nie ma poczucia humoru....


Thorze ratuj!!!!

piątek, 29 kwietnia 2016

29 kwietnia

Gdy dziś wieczorem, wracając z roboty szłam sobie przez las zastanawiałam się o czym napisać pod dzisiejszą datą. Niby dzień jak co dzień ale nie chciałam wspominać nieprzerwanej rzeki ludzi, którzy opróżniali półki w sklepie i własne portfele bo zbliża się wojna/koniec świata ( niepotrzebne skreślić) a kilka paczek czipsów i misiów-gumisiów miałoby im zapewnić przetrwanie na wiele setek lat w piwnicy... 
Bo tak wyglądał mój dzień.
Ale gdy owiało mnie nocne, zimne powietrze i otrzeźwiło mnie po trybie automatycznym, w którym byłam przez 8 godzin, pomyślałam że może dla odmiany mała wpominka? Właściwie czemu nie.
Akurat dzisiaj wieczorem ten pan o sobie przypomniał. To jeden z „rezydentów” - bywalców codziennych. 
Naiwnym byłby ktoś kto zakłada, że na przerwach, w palarni czy w socjalnym NIE obgadujemy klientów. No pewnie że TAK – aż się kurzy!! Traf chciał, że przed moją bezpośrednią „konfrontacją” z tym klientem ktoś mi nie dość go pokazał, to jeszcze opowiadał o jego popisowym numerze.
Spotkanie „na szczycie” nastąpiło na warzywniaku ( akurat to były te czasy...) Pan podchodzi do mnie i pyta:
  • Co ma pani dobrego???
A Martusia natychmiast zaskoczyła mentalnie i rąbnęła  bezpośrednio prawym sierpowym:
  • Mogę mieć dla pana dobre ogórki bo na dobre SERCE niech pan nie liczy...
Pan kwiknął zaskoczony.
  • Donieśli już???
No.
Kilka razy powtórzył się ten sam scenariusz – tylko jarzyny się zmieniały. W końcu za którymś razem pan nie wytrzymał i zapytał dlaczego nie mam dobrego serca...
  • To proste. Aż tak kłamać nie umiem.
Pan od tej pory za każdym razem wita mnie kłaniając się niemal w pas a mniej więcej raz w tygodniu, upewniwszy się że nikt nie słyszy ( cóż za takt!) nazywa mnie „złą kobietą”
Tak jak dzisiaj.
No tylko wziąść i wyć do … gwiazd, bo ktoś zajebał księżyc.

czwartek, 28 kwietnia 2016

28 kwietnia

Drogi czytelniku a potencjalny kliencie!
Mam małą wskazówkę dla Ciebie.
Jeśli kiedykolwiek będziesz na zakupach i w ludzkim odruchu będziesz współczuł pani za ladą ( zdarzają się takie przypadki...) to zanim powiesz:
  • Ależ się musi Pani nadźwigać...
LEPIEJ UGRYŹ SIĘ W JĘZYK!
Możesz szczerzej podziękować, milej się pożegnać ( matko! nawet uśmiechnąć ) życzyć na odchodnym miłego dnia lub szybkiego końca zmiany. Bo w swym bezgranicznym zdumieniu i zaskoczeniu możesz usłyszeć od tej spoconej, zadyszanej kobieciny, która doskonale wie ILE ton codziennie przerzuca:
  • NO DOBRZE ŻEŚ POWIEDZIAŁ BO BYM KURWA NIE WIEDZIAŁA!

Małe rozmyślania po dyżurze na monopolu.

27 kwietnia

No cóż kolejny dzień jak co dzień.
Z tą różnicą, że mój „dar” jasnowidzenia lekko dał o sobie znać.
Żadnych fajerwerków: po prostu cholernie nie chciało mi się jechać do roboty. Ale żeby było jasne: nie mam tak na co dzień że CHCE mi się iść do roboty. O nie! Tylko za czasów dużego salonu we Wrocławiu chciało mi się chodzić do pracy, bo praca tam sprawiała mi zajebistą przyjemność i radochę po pachy ( pewnie też ma to związek z tym sufitem co mi spadł na łeb...)
Patrzyłam na niebo i z szaloną niechęcią myślałam o jeździe rowerem do stacji. Czułam deszcz w kościach.
Troszkę z wyrzutami sumienia zapytałam ojca:
  • Chce ci się jechać na Mrozy czy nie chce tak samo jak mi...?
Na szczęście chciało się bardziej niż mi...Dzięki temu w 15 minut później NIE zmokłam jak podstarzała kura bo zaczęło lać. I sucha jak kiełbasa krakowska dotarłam do roboty, bo nie udało mi się zapomnieć parasola :)
No i wieczorem.
Zimno. Ciemno i mokro. A i do domu daleko. Lało zdrowo. Dobra dusza podwiozła mnie do stacji a potem równie dobra dusza odebrała mnie z pociągu. W domu ciepło, sucho i 40 minut zapasu na drobne rozrywki. Oj miałam ja przebłysk geniuszu!

Dla mnie plus.

wtorek, 26 kwietnia 2016

26 kwietnia

Wreszcie wolny dzień – spokojny, wypełniony sprzątaniem, praniem i piciem :)
Ale są i dobre wieści.
Udało mi się uratować z pogromu siewkę malwy z Latosowa. Cholera, szkoda że tylko jedną. Najwyraźniej nasionko było głęboko, nie wyszło wcześniej i uniknęło futrzanego mordercy.
Dobre i to :)
Rozsadnika jeszcze nie będę wykorzystywać do innych wysiewów. Poczekam. Może jeszcze coś wylezie. 

PS
News dodatkowy na 30 kwietnia:
Vivat may! Vivat may! Primo may!
Ciężko mi było dziś wyleźć z wyra z rana ale pewnie jeszcze ciężej było wyleźć z głębi czarnoziemu kolejnej ocalonej. Mam już 2 ( słownie:dwie...) siewki malwy czarnej z Latosowa ( Alcea Latosiensis  ) Ja wiem że szału nie ma ale to już stwarza pewne możliwości!

25 kwietnia

Od jakiegoś czasu śledząc bardziej czy mniej zaangażowane media natykam się na kolejne wzmianki o tym że są plany powrotu karty rowerowej. Nie wiem jak inni ale większej bzdury w dziedzinie komunikacyjnej to nie słyszałam ( nie mówimy o innych tematach...) Autor tego przebłysku chyba nie pamięta lat 70-80 -tych ubiegłego wieku. Ja pamiętam. Jedynymi osobami, które przejmowały się kartą rowerową były dzieci – w momencie gdy dowiedziały się o jej istnieniu. Tak jak ja. Miały nawet zdawać egzamin. Tak jak ja. I nie było egzaminu bo wszyscy mieli to w dupie i dalej jeździli jak chcieli.
  • Kolejny martwy przepis, bo i tak wszyscy to oleją.
  • Kandydat na ulubiony przepis policjantów – bo w końcu łatwiej radiowozem dogonić rowerzystę niż samochód, żeby wlepić mandat.
  • Kolejna niesprawiedliwość.
Niesprawiedliwość.
Nie chcę nikogo wytykać palcami. Niech mi nikt tu się nie obraża ale zastanówcie się: który rowerzysta jest w posiadaniu minimum półtonowego narzędzia zbrodni? No owszem. No dobra, mogę mieć bazookę w podstawowym wyposażeniu mojego roweru ale jeszcze mi daleko od możliwości samochodu w ruchu. Nawet ja nie mam takiej siły przebicia ( ach ten detal...)
Ale nawet gdy paraliżuję ruch na byle skrzyżowaniu, wymuszam pierwszeństwo na rondzie ( ciekawe czy udałaby mi się taka sztuczka na przejeździe kolejowym...?) nie jestem w stanie zabić człowieka. A auto? No właśnie...
Skąd to przemyślenia? Dzisiejsza przygoda.
Jadę sobie radośnie do pracy, charcząc niemiłosiernie bo kondycja jeszcze nie ta a pod górkę było i pod wiatr. Mijam starą bibliotekę i wjazd na Prusa ( tubylcy wiedzą gdzie to jest )
Wyprzedza mnie granatowe kombi.
Granatowe kombi jest jednocześnie wyprzedzane przez biały van, więc chyba wyprzedzają mnie hurtem.
Przez kilka chwil jedziemy sobie towarzysko w trójkę tyralierą.
Zostaję w tyle ( no przecież...)
Ze Szkolnej wyjeżdża autobus i skręca w naszą stronę.
Granatowe kombi jedzie bez zmian.
Biały van daje po hamulcach i zjeżdża z lewego na prawy pas pasując się za kombi.
Zajeżdża mi drogę.
Siedzę w płocie.
Przeżyłam.
I to JA mam udowadniać umiejętności, rozwagę, rozsądek i Bóg jeden wie co jeszcze, że umiem jeździć, znam zasady ruchu drogowego i mam MÓZG????

No proszę! 

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

24 kwietnia

Niby nic.
Dzień jak co dzień.
Tyle że nie do końca. Była niedziela. W robocie. Jak zwykle.
I jak zwykle przepełniona pogardą dla tych co chodzą po sklepach dla zabicia braku pomysłu na spędzenie z rodziną niedzieli. Ale to nie mój problem. Brak więzi rodzinnych , lenistwo i pustostan umysłowy to już indywidualna sprawa.
Dzisiaj muszę uderzyć się w klatę i pozbierać wszystkie kamienie dookoła. Sama pognałam do Biedronki po papier toaletowy...To trwało 2 minuty. Wpadł. Wypadł.
Ale nie o tym.
Zauważyłam powrót starego przyjaciela.
Pojawiał się już wcześniej tylko ja idiotka nie skojarzyłam. No ale po dyżurze na monopolu już wybystrzona i otrzeźwiona przymrozkowym powietrzem wyczaiłam o co kaman. 
Wrócił. Nigdy nie odszedł tylko usunął się w cień. Ale od czasu do czasu nie daje o sobie zapomnieć: Zobacz! Tu jestem!... Bo nigdy nie myślałam że odszedł na dobre. Takie cuda się nie zdarzają. Ale ja i tak jestem zadowolona.
Zespół cieśni nadgarstka. 
W lipcu ubiegłego roku po badaniu elektrowstrząsami ( no pewnie że tak się to nie nazywa ale tak to wygląda...) miałam 75% ubytek odczucia nerwów w obu dłoniach. Cholerne odczucie drętwych i niepoprawnie przyszytych dłoni. Zimno w palcach. Ból w opuszkach. I ta niemożność utrzymania w palcach ołówka, igły, noża, skrzynki bananów. Najbardziej wkurwiające było zapinanie guzików – wcale nie jest to takie proste się okazuje...
I skierowanie na stół w ręku.
Zabrakło wolnego czasu, żeby pojechać i umówić termin. Operacja, 2-3 tygodnie na gojenie, 3 miesiące na rehabilitację – L4 jak się patrzy i Kauschwitz może mi skoczyć.
Odwlekałam.
Odwlekałam.
Nie zaryzykowałam. Jakoś nie mam szczególnego zaufania do ludzi z ostrymi scyzorykami ( szczególnie gdy tego scyzoryka nie trzymam JA...) 
W tym czasie nerwy same się zregenerowały. Mięśnie mniej eksploatowane ( już nie dźwigam sztang...) nie rozpychają się i dają innym żyć.
Zimno znika.
Drętwota - no cóż w fakira się nie pobawię...

No i jeszcze. Mogę spokojnie spać. 

sobota, 23 kwietnia 2016

23 kwietnia

No dzisiaj wkurwiłam się nieziemsko.
Rano tata się pyta czy robiłam coś z swoimi roślinkami ( rozsadnik stał sobie na stole w szklarni)
Zaskoczył mnie, bo wczoraj przed pracą tylko podlałam i okryłam towarzystwo namiocikiem z foli, bo wiedziałam że wieczorem będzie zimno.
No bo w rozsadniku tylko dziury.
Jak to dziury????
Poleciałam na dwór, do szklarni.
Faktycznie. W rozsadniku nie ma ani jednej siewki. Nawet śladu. Tylko 5 czy 6 malutkie dołeczki wykopane przez małe pazurzaste łapki. Jakaś wredna, oby ją pokręciło, potworna istota bez sumienia zeżarła siewki. Wszystkie co do jednej. Krew mnie zalała! A tak się napaliłam na te malwy!No żesz kurwa!
Czym prędzej zabezpieczyłam pojemnik i ulokowałam u siebie na parapecie. Może gdzieś głębiej zostały jakieś nasionka, które nie zdążyły wykiełkować? Może te które zostały a były za słabe żeby wzejść w szklarni, w domowym zaciszu i cieple jakoś dadzą radę? Łudzę się. Nie poddaję.
Żeby było weselej to cholerne COŚ wpierdoliło, ze smakiem zapewne, wszystko co było w pojemnikach obok. Chyba pomidorki tam się zaczynały i też zginęły. Nie ruszyło szczypiorku, nie tknęło buszu truskawek ale malwy wciągnęło...

Żesz w mordę!

środa, 20 kwietnia 2016

Zło w czystej postaci czyli ciotka – samo – zło ma się dobrze...



Dopadła mnie przeszłość.
Nie że przeszłość- przeszłość ale przeszłość jako taka ( przeszłość-przeszłość wie że co jak co ale prawy sierpowy wyprowadzam po mistrzowsku i mogę w/w „przeszłości” wywalić kolejną jedynkę...)
Przeszłość jako taka mnie dopadła i to dwukrotnie.
Najpierw kilka dni temu dzwoni dawno niewidziany kolega i pyta jakim cudem jeszcze żyję.
Nie muszę chyba dodawać że niezmiernie mnie zdziwił ( i oburzył!!) takim dictum...MOI? Jakim? Cudem? Żyję?
Kiedyś już wspominałam. Przeżyłam potop i asteroidę. Dinozaury wykończyła a mnie miała też? To taki może był plan...Nie udało się. Zobaczyłam Stonehenge zanim zostało ruiną i zeszyty do szkoły z ratuszem Poznania na okładce – i byle kamień...? Żart.
Jakim cudem ja jeszcze żyję? Bo widział mnie na peronie w MM w blasku dnia i dziwi go że nie spopieliło mnie słońce...
No faktycznie. Miałam 3 dni pierwszych zmian i mogło być dziwnym widzieć mnie za dnia :) I dla osoby, która kiedyś znała mnie na co dzień pod mianem „ciotka-samo-zło” wydawać się mogło dziwnym że na podobieństwo wampirów słońce nie zamieniło mnie w kupkę kurzu...
Naiwności młodzieńcza...po czterdziestce powracasz ze zdwojoną siłą...
No a potem to sakramentalne „Przepraszam czy pani nie pracowała przypadkiem...taka znajoma twarz...no to było tyyyle lat temu...”czyli atak przeszłości z bańki.
Ja wiem że nie mam pyska libańskiego pasterza wielbłądów, więc łatwo mnie zapamiętać – szczególnie że akurat TAM czyli na Brackiej to ja się minimalnie wyróżniałam. Ale mylenie mnie z inną pracownicą TC to maleńki nietakt.
Nie jestem aż tak wielka ( duża ale bez przesady).
Nie mam ani tym bardziej nie noszę kanarkowo-musztardowej garsony ( garsonka to za mało...) w kwiatki ( prędzej glany lub ramoneski można się po mnie spodziewać...)
Ale z drugiej strony...Zagadkowy pan musiał się nieźle wysilić z pamięcią. Moja „bliźniaczka” pracowała na samym początku Brackiej i nie popracowała długo. Ale była charakterystyczna.
Uzgodniwszy nieporozumienie i odkrywszy kto-jest-kto pan uradowany że nie ma aż takiej sklerozy ( w końcu przynajmniej czaso-przestrzeń się zgadzała, co z tego że osoba nie...) oddalił się pozostawiwszy mnie w niesmaku.
Nie pamiętam skąd się wzięła „ciotka-samo-zło”.
Ktoś rzucił.
Ktoś podchwycił.
I zostało.
Było nas dwie starsze od innych babki – może dlatego „ciotka”. A że dla rozróżnienia dla jednej „dobrej” ta druga musiała być tą „złą”? Zapewne mój wiecznie radosny optymizm ( wszyscy zginiemy...) , serdeczność dla ludzkości ( ale głupi ci Rzymianie...) i bezgraniczna empatia dla drugiego człowieka ( „Czy twoja opowieść ma wzbudzić we mnie współczucie dla ciebie? Tak. Nie działa...) stoją za tym że przypadła mi rola tej ciekawszej ciotki :)
Nie powiem – mi pasowało.
I mam się dobrze.
W poniedziałek po wolnym weekendzie czyli niechętnie poszłam do pracy zwyczajowo na 2 zmianę. Powrót o 23 to klasyk tej zmiany.
Jak zwykle jadę swoim maseratti i dziwi mnie jedno: mijam kolejne latarnie a te gasną.
Przypadek?
Awaria?
Dokładnie w tej samej chwili gdy je mijam?
Nie wiem jak inni ale ja tam nie wierzę w przypadek. Niczym kwintesencja ciemności zabieram światło i życie. Nawet tak liche jak światło i życie ulicznych latarni. I jestem z siebie dumna!
Kilka minut później kolejne zjawiska udowodniły mi że nie wyszłam z wprawy.
Idę sobie pod górkę. Pcham rowerro. Po podwórku które mijam latają 3 psy. Oczywiście na mój widok zaczynają ujadać. Cholera. Mi tu czaszka pęka, walcząc z hrabiowską chorobą ( łeb mnie napierdala nie migrena...) a te durne pchlarze drą pyski. Zniechęcona i zła głosem pełnym słodyczy, pieszczoty i ociekającym boczkiem rzuciłam pod ich adresem :
  • Och, zamknijcie ryje!!
Wszystkie trzy psy jak jeden mąż płynnie przeszły z trybu „szczekanie do usranej śmierci” do „skowyt zbliżającej się śmierci” a w chwilę potem aplikacja „wycie nad trupem” została odpalona zdalnie...
Przystanęłam na chwilę i posłuchałam tych pieśni na moją cześć ( dodatkowym elementem było walka o charkoczące odzyskanie oddechu...) I nie ukrywam że uczczona właściwie pojechałam do domu.


Jaki morał z tej opowiastki: jeśli widzisz w oddali dym i łunę pożaru, słyszysz z oddali wycie psów i syren pomyśl że dla mnie to tęcza i śpiew skowronków....