Nie choruję.
To znaczy nie że nie w
sensie w ogóle. Jestem zasadniczo zbudowana z substancji
organicznych opartych na węglu (Wiem. Trudno uwierzyć...) i jestem
śmiertelna ( Wiem. Jeszcze trudniej uwierzyć...) więc i mnie może
zmóc jakaś bakteria, zarazka czy inna plaga.
Chodzi raczej oto że nie choruję
publicznie. Albo z lenistwa.
Wyjaśniam pierwsze.
Ostatni raz na uczciwym L4 byłam w
1991 roku – łatwo policzyć ile lat temu. Od tamtej pory
chorowałam, leczyłam się, zdrowiałam w konspiracji – znaczy w
dniach wolnych od pracy. Zawsze łatwo przewidywalne bo 2 razy do
roku. Przesilenie zimy/wiosny i jesieni/zimy – oddawałam daninę
bogom katarskim bo zazwyczaj nie ogarniałam tematu i nie udawało
mi się dostosować garderoby do aury. Taki klasyk. Zasmarkana
przychodziłam do pracy żeby szerzyć dobrą nowinę wśród
gawiedzi – wiadomo że katar „sprzedany” znacznie szybciej
przechodzi, więc śmiało można powiedzieć że kontakt z ludźmi
traktowałam terapeutycznie :)
A że na dodatek wychodzę z
założenia, że nie obchodzi mnie co się dzieje z organizmami
innych więc z automatu nikogo nie powinno obchodzić co się dzieje
ze mną, może dlatego głównie wszelkie kontakty z lekarzami
ostatniego i być może przedostatniego kontaktu, załatwiałam
podczas urlopu lub dłuższych wolnych w grafiku. Nikt nic nie wiedział
i dzięki temu dało się uniknąć nic nie wnoszącego
zainteresowania innych i budowania sobie lepszego samopoczucia za
pomocą moich ewentualnych problemów...I trącącego fałszem
współczucia. Dziwna jestem ale kto mi zabroni?
Wyjaśniam drugie.
Ostatnio zauważyłam, że mniej lub
jeszcze mniej „uzasadnione” L4 są w modzie. Zbliżają się
święta - wiadomo więcej pracy i w domy i w robocie, więc idę na
zwolnienie – będę robić tylko w domu. Długi weekend – po co
mam siedzieć w robocie skoro słońce, wiosna i grill? Pada deszcz w
poniedziałek a miałam wolne w niedzielę i nie chce mi się iść
do roboty – dzwonię do pani doktórki po dokumencik? No
mowa...Mój stosunek do takich numerów można sobie domalować bo przecież nie jest to ani
uczciwe w stosunku do pracodawcy, ni nie jest uczciwe w stosunku do
innych. Ale no co mi tam?!? Załatwiam, kombinuję to mam... Nie
ważne że współpracownicy z dwuznacznymi uśmieszkami komentują
moją „chorobę” i rzucają z przekąsem „ jakoś mnie to nie
dziwi...”.
Dlatego nie ukrywam że miałam mały dylemat.
Wiedziałam,że się rozsypuję ale wzdrygałam się przed pójściem
do lekarza. Dlaczego? Żeby nie postawiono mnie w jednym szeregu z
w/w zwolnieniami. Dziwna jestem ale kto mi zabroni??
I żeby nie było.
Te różne różaneczniki, koralowce i
innej maści paciorkowce od anginy to nabyte uczciwie. Antybiotyki
poszalały: zadźgały co miały
zadźgać i spustoszyły co miały spustoszyć. Nie bardzo rozumiem
tych co biorą antybiotyki albo dają dzieciom. Po tygodniowej
„kuracji” straciłam nie tylko seksowną chrypkę ( inni to
nazywali skrzypieniem...) ale i radość życia, bo żołądek rozpieprzony, ni zjeść, ni
wypić nie idzie...
Wiem, że wszyscy tęsknili.
Głównie
dlatego, że tydzień przedświąteczny, roboty i klientów od
cholery a tu jeszcze jedna ( znaczy JA...) wypada z obsady... No i
kto ma robić na popołudnia, no kto?
Oczywiście nie wykluczam, że ktoś może przez moment nawet zatęskniwszy towarzysko. W końcu ten mój urok osobisty to nie w kij dmuchał :)
Że paru klientów oglądało się za
mną? No dobra. Nie jest obowiązkowe przylatywać do Kauschwitzu
tylko po to żeby złożyć mi życzenia i cmoknąć w
łapkę...Obowiązkowe nie ale … wskazane.
Ale jedno uważam za przesadę.
DAWANIE NA MSZĘ W MOJEJ INTENCJI TO ZBYT DALEKO POSUNIĘTY OPTYMIZM...
I nie działa.
Ludzkim głosem mówię tylko w
Wigilię.