Etykiety

piątek, 29 kwietnia 2016

29 kwietnia

Gdy dziś wieczorem, wracając z roboty szłam sobie przez las zastanawiałam się o czym napisać pod dzisiejszą datą. Niby dzień jak co dzień ale nie chciałam wspominać nieprzerwanej rzeki ludzi, którzy opróżniali półki w sklepie i własne portfele bo zbliża się wojna/koniec świata ( niepotrzebne skreślić) a kilka paczek czipsów i misiów-gumisiów miałoby im zapewnić przetrwanie na wiele setek lat w piwnicy... 
Bo tak wyglądał mój dzień.
Ale gdy owiało mnie nocne, zimne powietrze i otrzeźwiło mnie po trybie automatycznym, w którym byłam przez 8 godzin, pomyślałam że może dla odmiany mała wpominka? Właściwie czemu nie.
Akurat dzisiaj wieczorem ten pan o sobie przypomniał. To jeden z „rezydentów” - bywalców codziennych. 
Naiwnym byłby ktoś kto zakłada, że na przerwach, w palarni czy w socjalnym NIE obgadujemy klientów. No pewnie że TAK – aż się kurzy!! Traf chciał, że przed moją bezpośrednią „konfrontacją” z tym klientem ktoś mi nie dość go pokazał, to jeszcze opowiadał o jego popisowym numerze.
Spotkanie „na szczycie” nastąpiło na warzywniaku ( akurat to były te czasy...) Pan podchodzi do mnie i pyta:
  • Co ma pani dobrego???
A Martusia natychmiast zaskoczyła mentalnie i rąbnęła  bezpośrednio prawym sierpowym:
  • Mogę mieć dla pana dobre ogórki bo na dobre SERCE niech pan nie liczy...
Pan kwiknął zaskoczony.
  • Donieśli już???
No.
Kilka razy powtórzył się ten sam scenariusz – tylko jarzyny się zmieniały. W końcu za którymś razem pan nie wytrzymał i zapytał dlaczego nie mam dobrego serca...
  • To proste. Aż tak kłamać nie umiem.
Pan od tej pory za każdym razem wita mnie kłaniając się niemal w pas a mniej więcej raz w tygodniu, upewniwszy się że nikt nie słyszy ( cóż za takt!) nazywa mnie „złą kobietą”
Tak jak dzisiaj.
No tylko wziąść i wyć do … gwiazd, bo ktoś zajebał księżyc.

czwartek, 28 kwietnia 2016

28 kwietnia

Drogi czytelniku a potencjalny kliencie!
Mam małą wskazówkę dla Ciebie.
Jeśli kiedykolwiek będziesz na zakupach i w ludzkim odruchu będziesz współczuł pani za ladą ( zdarzają się takie przypadki...) to zanim powiesz:
  • Ależ się musi Pani nadźwigać...
LEPIEJ UGRYŹ SIĘ W JĘZYK!
Możesz szczerzej podziękować, milej się pożegnać ( matko! nawet uśmiechnąć ) życzyć na odchodnym miłego dnia lub szybkiego końca zmiany. Bo w swym bezgranicznym zdumieniu i zaskoczeniu możesz usłyszeć od tej spoconej, zadyszanej kobieciny, która doskonale wie ILE ton codziennie przerzuca:
  • NO DOBRZE ŻEŚ POWIEDZIAŁ BO BYM KURWA NIE WIEDZIAŁA!

Małe rozmyślania po dyżurze na monopolu.

27 kwietnia

No cóż kolejny dzień jak co dzień.
Z tą różnicą, że mój „dar” jasnowidzenia lekko dał o sobie znać.
Żadnych fajerwerków: po prostu cholernie nie chciało mi się jechać do roboty. Ale żeby było jasne: nie mam tak na co dzień że CHCE mi się iść do roboty. O nie! Tylko za czasów dużego salonu we Wrocławiu chciało mi się chodzić do pracy, bo praca tam sprawiała mi zajebistą przyjemność i radochę po pachy ( pewnie też ma to związek z tym sufitem co mi spadł na łeb...)
Patrzyłam na niebo i z szaloną niechęcią myślałam o jeździe rowerem do stacji. Czułam deszcz w kościach.
Troszkę z wyrzutami sumienia zapytałam ojca:
  • Chce ci się jechać na Mrozy czy nie chce tak samo jak mi...?
Na szczęście chciało się bardziej niż mi...Dzięki temu w 15 minut później NIE zmokłam jak podstarzała kura bo zaczęło lać. I sucha jak kiełbasa krakowska dotarłam do roboty, bo nie udało mi się zapomnieć parasola :)
No i wieczorem.
Zimno. Ciemno i mokro. A i do domu daleko. Lało zdrowo. Dobra dusza podwiozła mnie do stacji a potem równie dobra dusza odebrała mnie z pociągu. W domu ciepło, sucho i 40 minut zapasu na drobne rozrywki. Oj miałam ja przebłysk geniuszu!

Dla mnie plus.

wtorek, 26 kwietnia 2016

26 kwietnia

Wreszcie wolny dzień – spokojny, wypełniony sprzątaniem, praniem i piciem :)
Ale są i dobre wieści.
Udało mi się uratować z pogromu siewkę malwy z Latosowa. Cholera, szkoda że tylko jedną. Najwyraźniej nasionko było głęboko, nie wyszło wcześniej i uniknęło futrzanego mordercy.
Dobre i to :)
Rozsadnika jeszcze nie będę wykorzystywać do innych wysiewów. Poczekam. Może jeszcze coś wylezie. 

PS
News dodatkowy na 30 kwietnia:
Vivat may! Vivat may! Primo may!
Ciężko mi było dziś wyleźć z wyra z rana ale pewnie jeszcze ciężej było wyleźć z głębi czarnoziemu kolejnej ocalonej. Mam już 2 ( słownie:dwie...) siewki malwy czarnej z Latosowa ( Alcea Latosiensis  ) Ja wiem że szału nie ma ale to już stwarza pewne możliwości!

25 kwietnia

Od jakiegoś czasu śledząc bardziej czy mniej zaangażowane media natykam się na kolejne wzmianki o tym że są plany powrotu karty rowerowej. Nie wiem jak inni ale większej bzdury w dziedzinie komunikacyjnej to nie słyszałam ( nie mówimy o innych tematach...) Autor tego przebłysku chyba nie pamięta lat 70-80 -tych ubiegłego wieku. Ja pamiętam. Jedynymi osobami, które przejmowały się kartą rowerową były dzieci – w momencie gdy dowiedziały się o jej istnieniu. Tak jak ja. Miały nawet zdawać egzamin. Tak jak ja. I nie było egzaminu bo wszyscy mieli to w dupie i dalej jeździli jak chcieli.
  • Kolejny martwy przepis, bo i tak wszyscy to oleją.
  • Kandydat na ulubiony przepis policjantów – bo w końcu łatwiej radiowozem dogonić rowerzystę niż samochód, żeby wlepić mandat.
  • Kolejna niesprawiedliwość.
Niesprawiedliwość.
Nie chcę nikogo wytykać palcami. Niech mi nikt tu się nie obraża ale zastanówcie się: który rowerzysta jest w posiadaniu minimum półtonowego narzędzia zbrodni? No owszem. No dobra, mogę mieć bazookę w podstawowym wyposażeniu mojego roweru ale jeszcze mi daleko od możliwości samochodu w ruchu. Nawet ja nie mam takiej siły przebicia ( ach ten detal...)
Ale nawet gdy paraliżuję ruch na byle skrzyżowaniu, wymuszam pierwszeństwo na rondzie ( ciekawe czy udałaby mi się taka sztuczka na przejeździe kolejowym...?) nie jestem w stanie zabić człowieka. A auto? No właśnie...
Skąd to przemyślenia? Dzisiejsza przygoda.
Jadę sobie radośnie do pracy, charcząc niemiłosiernie bo kondycja jeszcze nie ta a pod górkę było i pod wiatr. Mijam starą bibliotekę i wjazd na Prusa ( tubylcy wiedzą gdzie to jest )
Wyprzedza mnie granatowe kombi.
Granatowe kombi jest jednocześnie wyprzedzane przez biały van, więc chyba wyprzedzają mnie hurtem.
Przez kilka chwil jedziemy sobie towarzysko w trójkę tyralierą.
Zostaję w tyle ( no przecież...)
Ze Szkolnej wyjeżdża autobus i skręca w naszą stronę.
Granatowe kombi jedzie bez zmian.
Biały van daje po hamulcach i zjeżdża z lewego na prawy pas pasując się za kombi.
Zajeżdża mi drogę.
Siedzę w płocie.
Przeżyłam.
I to JA mam udowadniać umiejętności, rozwagę, rozsądek i Bóg jeden wie co jeszcze, że umiem jeździć, znam zasady ruchu drogowego i mam MÓZG????

No proszę! 

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

24 kwietnia

Niby nic.
Dzień jak co dzień.
Tyle że nie do końca. Była niedziela. W robocie. Jak zwykle.
I jak zwykle przepełniona pogardą dla tych co chodzą po sklepach dla zabicia braku pomysłu na spędzenie z rodziną niedzieli. Ale to nie mój problem. Brak więzi rodzinnych , lenistwo i pustostan umysłowy to już indywidualna sprawa.
Dzisiaj muszę uderzyć się w klatę i pozbierać wszystkie kamienie dookoła. Sama pognałam do Biedronki po papier toaletowy...To trwało 2 minuty. Wpadł. Wypadł.
Ale nie o tym.
Zauważyłam powrót starego przyjaciela.
Pojawiał się już wcześniej tylko ja idiotka nie skojarzyłam. No ale po dyżurze na monopolu już wybystrzona i otrzeźwiona przymrozkowym powietrzem wyczaiłam o co kaman. 
Wrócił. Nigdy nie odszedł tylko usunął się w cień. Ale od czasu do czasu nie daje o sobie zapomnieć: Zobacz! Tu jestem!... Bo nigdy nie myślałam że odszedł na dobre. Takie cuda się nie zdarzają. Ale ja i tak jestem zadowolona.
Zespół cieśni nadgarstka. 
W lipcu ubiegłego roku po badaniu elektrowstrząsami ( no pewnie że tak się to nie nazywa ale tak to wygląda...) miałam 75% ubytek odczucia nerwów w obu dłoniach. Cholerne odczucie drętwych i niepoprawnie przyszytych dłoni. Zimno w palcach. Ból w opuszkach. I ta niemożność utrzymania w palcach ołówka, igły, noża, skrzynki bananów. Najbardziej wkurwiające było zapinanie guzików – wcale nie jest to takie proste się okazuje...
I skierowanie na stół w ręku.
Zabrakło wolnego czasu, żeby pojechać i umówić termin. Operacja, 2-3 tygodnie na gojenie, 3 miesiące na rehabilitację – L4 jak się patrzy i Kauschwitz może mi skoczyć.
Odwlekałam.
Odwlekałam.
Nie zaryzykowałam. Jakoś nie mam szczególnego zaufania do ludzi z ostrymi scyzorykami ( szczególnie gdy tego scyzoryka nie trzymam JA...) 
W tym czasie nerwy same się zregenerowały. Mięśnie mniej eksploatowane ( już nie dźwigam sztang...) nie rozpychają się i dają innym żyć.
Zimno znika.
Drętwota - no cóż w fakira się nie pobawię...

No i jeszcze. Mogę spokojnie spać. 

sobota, 23 kwietnia 2016

23 kwietnia

No dzisiaj wkurwiłam się nieziemsko.
Rano tata się pyta czy robiłam coś z swoimi roślinkami ( rozsadnik stał sobie na stole w szklarni)
Zaskoczył mnie, bo wczoraj przed pracą tylko podlałam i okryłam towarzystwo namiocikiem z foli, bo wiedziałam że wieczorem będzie zimno.
No bo w rozsadniku tylko dziury.
Jak to dziury????
Poleciałam na dwór, do szklarni.
Faktycznie. W rozsadniku nie ma ani jednej siewki. Nawet śladu. Tylko 5 czy 6 malutkie dołeczki wykopane przez małe pazurzaste łapki. Jakaś wredna, oby ją pokręciło, potworna istota bez sumienia zeżarła siewki. Wszystkie co do jednej. Krew mnie zalała! A tak się napaliłam na te malwy!No żesz kurwa!
Czym prędzej zabezpieczyłam pojemnik i ulokowałam u siebie na parapecie. Może gdzieś głębiej zostały jakieś nasionka, które nie zdążyły wykiełkować? Może te które zostały a były za słabe żeby wzejść w szklarni, w domowym zaciszu i cieple jakoś dadzą radę? Łudzę się. Nie poddaję.
Żeby było weselej to cholerne COŚ wpierdoliło, ze smakiem zapewne, wszystko co było w pojemnikach obok. Chyba pomidorki tam się zaczynały i też zginęły. Nie ruszyło szczypiorku, nie tknęło buszu truskawek ale malwy wciągnęło...

Żesz w mordę!

środa, 20 kwietnia 2016

Zło w czystej postaci czyli ciotka – samo – zło ma się dobrze...



Dopadła mnie przeszłość.
Nie że przeszłość- przeszłość ale przeszłość jako taka ( przeszłość-przeszłość wie że co jak co ale prawy sierpowy wyprowadzam po mistrzowsku i mogę w/w „przeszłości” wywalić kolejną jedynkę...)
Przeszłość jako taka mnie dopadła i to dwukrotnie.
Najpierw kilka dni temu dzwoni dawno niewidziany kolega i pyta jakim cudem jeszcze żyję.
Nie muszę chyba dodawać że niezmiernie mnie zdziwił ( i oburzył!!) takim dictum...MOI? Jakim? Cudem? Żyję?
Kiedyś już wspominałam. Przeżyłam potop i asteroidę. Dinozaury wykończyła a mnie miała też? To taki może był plan...Nie udało się. Zobaczyłam Stonehenge zanim zostało ruiną i zeszyty do szkoły z ratuszem Poznania na okładce – i byle kamień...? Żart.
Jakim cudem ja jeszcze żyję? Bo widział mnie na peronie w MM w blasku dnia i dziwi go że nie spopieliło mnie słońce...
No faktycznie. Miałam 3 dni pierwszych zmian i mogło być dziwnym widzieć mnie za dnia :) I dla osoby, która kiedyś znała mnie na co dzień pod mianem „ciotka-samo-zło” wydawać się mogło dziwnym że na podobieństwo wampirów słońce nie zamieniło mnie w kupkę kurzu...
Naiwności młodzieńcza...po czterdziestce powracasz ze zdwojoną siłą...
No a potem to sakramentalne „Przepraszam czy pani nie pracowała przypadkiem...taka znajoma twarz...no to było tyyyle lat temu...”czyli atak przeszłości z bańki.
Ja wiem że nie mam pyska libańskiego pasterza wielbłądów, więc łatwo mnie zapamiętać – szczególnie że akurat TAM czyli na Brackiej to ja się minimalnie wyróżniałam. Ale mylenie mnie z inną pracownicą TC to maleńki nietakt.
Nie jestem aż tak wielka ( duża ale bez przesady).
Nie mam ani tym bardziej nie noszę kanarkowo-musztardowej garsony ( garsonka to za mało...) w kwiatki ( prędzej glany lub ramoneski można się po mnie spodziewać...)
Ale z drugiej strony...Zagadkowy pan musiał się nieźle wysilić z pamięcią. Moja „bliźniaczka” pracowała na samym początku Brackiej i nie popracowała długo. Ale była charakterystyczna.
Uzgodniwszy nieporozumienie i odkrywszy kto-jest-kto pan uradowany że nie ma aż takiej sklerozy ( w końcu przynajmniej czaso-przestrzeń się zgadzała, co z tego że osoba nie...) oddalił się pozostawiwszy mnie w niesmaku.
Nie pamiętam skąd się wzięła „ciotka-samo-zło”.
Ktoś rzucił.
Ktoś podchwycił.
I zostało.
Było nas dwie starsze od innych babki – może dlatego „ciotka”. A że dla rozróżnienia dla jednej „dobrej” ta druga musiała być tą „złą”? Zapewne mój wiecznie radosny optymizm ( wszyscy zginiemy...) , serdeczność dla ludzkości ( ale głupi ci Rzymianie...) i bezgraniczna empatia dla drugiego człowieka ( „Czy twoja opowieść ma wzbudzić we mnie współczucie dla ciebie? Tak. Nie działa...) stoją za tym że przypadła mi rola tej ciekawszej ciotki :)
Nie powiem – mi pasowało.
I mam się dobrze.
W poniedziałek po wolnym weekendzie czyli niechętnie poszłam do pracy zwyczajowo na 2 zmianę. Powrót o 23 to klasyk tej zmiany.
Jak zwykle jadę swoim maseratti i dziwi mnie jedno: mijam kolejne latarnie a te gasną.
Przypadek?
Awaria?
Dokładnie w tej samej chwili gdy je mijam?
Nie wiem jak inni ale ja tam nie wierzę w przypadek. Niczym kwintesencja ciemności zabieram światło i życie. Nawet tak liche jak światło i życie ulicznych latarni. I jestem z siebie dumna!
Kilka minut później kolejne zjawiska udowodniły mi że nie wyszłam z wprawy.
Idę sobie pod górkę. Pcham rowerro. Po podwórku które mijam latają 3 psy. Oczywiście na mój widok zaczynają ujadać. Cholera. Mi tu czaszka pęka, walcząc z hrabiowską chorobą ( łeb mnie napierdala nie migrena...) a te durne pchlarze drą pyski. Zniechęcona i zła głosem pełnym słodyczy, pieszczoty i ociekającym boczkiem rzuciłam pod ich adresem :
  • Och, zamknijcie ryje!!
Wszystkie trzy psy jak jeden mąż płynnie przeszły z trybu „szczekanie do usranej śmierci” do „skowyt zbliżającej się śmierci” a w chwilę potem aplikacja „wycie nad trupem” została odpalona zdalnie...
Przystanęłam na chwilę i posłuchałam tych pieśni na moją cześć ( dodatkowym elementem było walka o charkoczące odzyskanie oddechu...) I nie ukrywam że uczczona właściwie pojechałam do domu.


Jaki morał z tej opowiastki: jeśli widzisz w oddali dym i łunę pożaru, słyszysz z oddali wycie psów i syren pomyśl że dla mnie to tęcza i śpiew skowronków....

Horror tym razem botaniczny ciąg dalszy czyli zostałam rodzicem...

No i stało się.
Zostałam matką.
Kilkudziesięciu siewek malwy czarnej.
Posiałam nasionka malwy dopiero tydzień temu ( tak właściwie to 9 dni temu...) a już wylazły. Wylazły już wcześniej bo zaczęły tak naprawdę wschodzić już w czwartek...O i to właśnie jest ta MOC o której wspominałam. Zielsko dekoracyjne posiane przeze mnie wschodzi po 4 dniach a jakże cenne i wyglądane ogórki wysiane ( w tych samych warunkach! ) ale przez kogoś innego – ni w ząb. Wiem że istnieje coś takiego jak różnice gatunkowe ale co mi tam : ja posiałam już wzeszło czyli mam MOC!!
Ale żeby było jasne. Nie prowadzę firmy usług ogrodniczo-sadowniczo-nasadowej. Nie realizuję zamówień na osobisty udział w sianiu, sadzeniu krzaków czy tym bardziej drzew. Mogę co najwyżej palcem pokazywać i krytykować siedząc w cieniu baldachimu i popijać coś zimnego ale rzeczonego palca do roboty nie przyłożę!

Wszelkie próby negocjacji lub przekupstwa ignoruję z założenia ( darów, prezentów, łapówek o zaliczkach nie wspomnę – nie zwracam...) 


wtorek, 12 kwietnia 2016

Anonimowość szlag trafił czyli przymierzamy maskę Zorro...



Czuję się osaczona.
Przez ludzi, którzy mi mówią „dzień dobry” a ja nie mam zielonego pojęcia skąd niby mogę ich znać. 
Przez ludzi, którzy szczerzą się do mnie na mieście, witają mnie gdy wsiadam do pociągu a ja za cholerę nie wiem czy powinnam ich kojarzyć. 
Przez ludzi, którzy lepiej ode mnie znają mój grafik...
I o dziwo mam kogoś na podobieństwo stalkera. Przerażające? No.
Brakuje mi w tych chwilach Wrocławia. Szczególnie wczesnego Wrocławia. Krąg znajomych wąski może i nie gwarantował mi jakiś wybuchów towarzyskich ale dawał mi rozrywkę w anonimowości. Pokrętnie? Niekoniecznie. Mogłam normalnie, w świetle dnia iść przez miasto i miałam gwarancję, że nikt nie skojarzy mnie z mną. Nikt nie będzie mi wypominał nocnych śpiewów pod Komendą Wojewódzką Policji po sąsiedzku ( miało to trochę nietypowy ale niestety też towarzysko zabarwiony ciąg dalszy...było wybrać inny repertuar niż piosenka z dobranocki o smerfach...), nie nabijał się ze mnie po kolejnych „ciężkich powrotach” do domu. Na spokojnie mogłam podpalić śmietniki, zaciukać sąsiada, czy iść chodnikiem i śpiewać Nicklebacka na ten przykład ( z Rammsteinem jakoś nie szło...) 
Byłam tylko twarzą w tłumie. 
Oczywiście okazało się że też do czasu. Nie minęło kilka miesięcy pracy TC w Arkadach, siedzę w knajpie z kolegą Adamem ( mam nadzieję...) na piwie i co się dzieje? Podchodzi do mnie koleś i pyta czy nadal potrzebuję drobnych. Nie skojarzyłam. Okazało się, że facet pamiętał jak kilka dni wcześniej był u nas w księgarni i prosiliśmy o drobne przy wydawaniu reszty. 
Zapamiętał mnie. 
Pomyślałam, że za chwilę stanę się słynna na tyle że będę musiała nosić maskę Zorro wychodząc na miasto... No nie powiem. Później, przy innej okazji okazało się, że faktycznie w pewnych kręgach byłam znana ale to już inna opowieść. Z gatunku tych dla dorosłych...
Teraz nie jest lepiej. Jeszcze niedawno wierzyłam, że klienci mało przywiązują wagę do tego kto siedzi po drugiej stronie deski. Ale no cóż? Myliłam się.
O powitaniach na ulicy już nie wspominam. O zaczepianiu na peronie też. O tym że gość dzisiaj zdziwił się, że jestem wcześnie w pracy, bo przecież ja pracuję wieczorami...O tym że jest skądinąd sympatyczny pan, który specjalnie przychodzi do Kauschwitzu w Wigilię czy Wielką Sobotę, żeby mi złożyć życzenia świąteczne – nic nie kupuje, staje w kolejce, podchodzi, składa życzenia i wychodzi ( hobby?)
Jest też „stalker”.
Poznałam tego pana w Sylwestra. Podszedł do mojej kasy na monopolu i zapytał gdzie jest jakiś kierownik, bo chciałby złożyć skargę. Na mnie.
  • Bo ja chciałem się poskarżyć. Wracam po pracy, zmęczony. Staję w kolejce, żeby choć chwilkę odpocząć a pani co? Już moja kolej i mam sobie iść? Do czego to podobne?
Gdybym miała siły wyszłabym zza deski i lutnęła durnia w ryj. Roboty huk a temu głupoty w głowie...
  • Jedyne co mogę panu na przyszłość obiecać to to że nigdy więcej się to nie powtórzy. Zacznę się opieprzać modelowo!
Facet wyszczerzył się i szczęśliwy jak świnia w deszczu poszedł precz.
I zaczął się pojawiać. Sam. Z małżonką. Z wnuczką. Za każdym razem wdawał się pogawędkę, miło i sympatycznie, czasem z żartem. Było nawet fajnie. Spoko gość.
Do czasu.
Niedawno, przy okazji niedzielnego dyżuru na monopolu ( że też ja trafiam na największych oszołomów w niedziele!...) znowu pan przyszedł. Z żoną był. Podchodzą do kasy. Pan dzierży w ręku amaretto.
  • Czy może pani mi powiedzieć czy to amaretto to dobre? ( epoka lodowcowa coś blisko...)
  • Nie wiem, proszę pana...( ...ziąb...)
  • No nie! Znowu przykład niekompetentnej obsługi w Kauflandzie. Przychodzi człowiek, chce się dowiedzieć, to nikt nic nie wie. Brak kompetencji i parszywe podejście do klienta.
Poczułam jak szron osiada mi na brwiach...
Małżonka trzepie go przez łeb.
  • Przestań pieprzyć głupoty! Niech pani go nie słucha! Czy ty sobie wyobrażasz że dla twojego widzimisię pani ma próbować wszystkich alkoholi w sklepie? Pani się nie przejmuje , bo pani wie że on panią lubi, tylko że tak się popisuje? Powaliło cię tak dziewczynie dokuczać? Zobaczysz:pani się obrazi...!
No właśnie. Żarty żartami ale nikt nie będzie mi zarzucał niekompetencji czy złego podejścia do klientów - lodowiec zbliżył się na wyciągnięcie ręki. Wyciągnęłam z szufladki „mrożonki” uśmiech podręczny nr 3.
  • Ależ nic się nie stało. Niestety muszę przyznać panu rację. Powinnam znać smak każdego trunku. Niedopatrzenie ze strony firmy – nie refundują testerów a zakładowa opieka medyczna nie przewiduje przeszczepów wątroby jako leczenia choroby zawodowej. Ale z drugiej strony? Mam w kuchni komplet noży. Czy z tego powodu powinnam zawodowo zajmować się również podrzynaniem gardeł???
Pani kwiknęła. Pan z błogim szczęściem na pysku, gruchnął śmiechem i powiedział:
  • Ile ja bym dał, żeby to pani była moją synową a nie ta krowa którą przyprowadził nasz syn!!!
I natychmiast pożałowałam że w ogóle się odezwałam.

Tak się składa, że syna kojarzę. Wiem, że z moim przebiegiem, i z moją aparycją nie ma co wybrzydzać ale dziękuję – nie skorzystam...

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Horror tym razem botaniczny czyli jak to z zielskiem bywa...

Pamiętacie zdjęcie z facebooka a na nim tajemnicze farfocle? Nasiona czarnej malwy to były. Dzisiaj wykorzystując dzień tzw wolny zaczęłam akcję rolniczo-ogrodniczą. Przygotowałam skrzyneczkę i wysiałam nasionka. Za jakiś czas gdy siewki będą miały dwa listki, przesadzę do rozsadnika i będę zachęcać maluchy żeby zdrowo rosły.

Malwa czarna - 11,04 wysiew

Odgrażałam się że uruchomię swoje supermoce ogrodnicze i będzie zielsko rosło jak szalone. Co po niektórzy podśmiewali się ze mnie kpiąco ale wybaczam bo ignoranci nie wiedzą …
Zaczęło się dawno i niewinnie ale już wtedy było widać że to wszystko z przekory i wrednego charakteru. Miałam wtedy jakiś etap ogródkowy – spędzałam dużo czasu grzebiąc w ziemi (umiejętności przydatne do pochówku wszelkiej maści na potem...) sadząc, pieląc, siejąc, tnąc i takie tam. O dziwo całkiem fajnie to wychodziło, znaczy rosło na potęgę.
Zieloni z zazdrości członkowie rodziny prosili o szczepki, nasiona, sadzonki. Z uporem maniaka odmawiałam. Nie tylko dlatego że dzielenie się owocami mojej pracy nie leży w mojej naturze ( spadaj! ) Jeśli grzeczne „nie” nie wystarczało pytałam czy wujek/ciotka ( zależy na kogo wypadło ) chce wymordować swoje dzieci/wnuki. Zazwyczaj za pierwszym kopem nie kapowali o co chodzi. Musiałam wtedy zdradzić prawdziwy powód „nieużyteczności rodzinnej”... Większość roślin jakie hodowałam w domu i w ogródku była trująca... Ot takie hobby.
Skutek uboczny? Opinia pojebanej idiotki i „czarnej owcy” a co za tym idzie ŚWIĘTY SPOKÓJ...Warto było.
No i ta niezachwiana wiara co bliżej wtajemniczonych „wetkniesz kamień w ziemię to zakwitnie...”

W mieszkaniu moich teściów rosła sobie roślinka – begonia, gatunku z lenistwa niezidentyfikowanego. Kilka liści i nic więcej. Tylko liście. Wielkie, bladozielone, błyszczące na długich kosmatych łodygach. Cholernie mi się podobały.
Pan P. poprosił matkę żeby dała mi szczepkę. Dostałam trzy liście. Okazało się że tą odmianę begonii rozmnaża się z liści. Wsadza się najpierw łodyżkę w wodę i czeka aż wypuści korzonki a potem listki. Dopiero wtedy ostrożnie nasadza się do doniczki. Ostrożnie bo lepiej nie uszkodzić tych listków. Oczywiście moje przyszłe starania o uzyskanie roślinki nie spotkały się z nadziejami na sukces bo „i tak Ci się nie uda, bo to trudne...” były bardzo...motywujące.
Zrobiłam dokładnie wg „przepisu” a po kilku tygodniach bydle które wyrosło nazwałam Kudłatym. Kochane zielsko tak się rozrosło, że wykolegowało mnie ze stołu jadalnego bo tylko tam się mieścił. Gdy pan P wracał do domu i opowiadał rodzicielce o postępach w pacyfikacji rozszalałej dżungli pewnie się tam DZIAŁO! Gula skakała i piana z pyska się toczyła... A gdy Kudłaty na dodatek zakwitł doczekałam jednej z dwóch wizyt osobistych, bo przecież to nie możliwe :)
Kiedy kot złamał kilka liści a ja bezwiednie wetknęłam je po prostu do doniczki, dżungla osiągnęła etap drugi intensywnego rozrostu – bo moczenie w wodzie okazało się nie potrzebne i było obliczone raczej na zniechęcenie mnie.
Produkcję begonii wdrożyłam natychmiast.
Wszystkie moje znajome i przyjaciółki, siostry i ciotki, które niebacznie zaprosiły mnie na urodziny/imieniny czy inne okoliczności dostały „potomstwo” Kudłatego.
Do dziś dnia w sypialni mam któreś tam z kolei pokolenie po Kudłatym. Moja siostra ją ma i te elementy z rodziny którym udało się nie zmarnować tej mało wymagającej roślinki. Jeśli komuś się podoba to daję gotowe doniczki albo liście do samodzielnego montażu. 
Ale nie zdradzam jednej rzeczy.
Że nie do końca zarzuciłam dawne hobby.
Że nadal hoduję trujące rośliny.
Że niewinna begonia też potrafi być groźna.
Że nie truje.
Że parzy.


A teraz malwa? Coś tak zwyczajnego? Spokojnego? Ba! Pożytecznego? Starzeję się.

piątek, 8 kwietnia 2016

Osobisty przyczynek do sytuacji dnia dzisiejszego.

Wiele słów powiedziano. Wiele wyrazów napisano. Nie będę powtarzać. Bo wszystko zostało powiedziane. Poprzez SokzBuraka, Młynarską, Wellman i wiele, wiele innych kobiet i mężczyzn, którym nie podoba się kierunek w którym zmierza nasz kraj.
Nie chodzi mi o aborcję jako taką. Chodzi mi o najbardziej elementarną rzecz jakiej nauczyłam się i sorry za spłycenie – PRZYZWYCZAIŁAM SIĘ od momentu gdy zaczęłam myśleć o sobie i co dla MNIE jest najlepsze.
Do wolności.
Do wyboru.
Do samostanowienia o sobie.
Do odpowiedzialności za swoje WŁASNE życie, za podejmowane decyzje i wybory a co za nimi idzie do ciężaru życia z konsekwencjami tychże.
Co raz bardziej mi się wydaje, że jeśli nie zejdziemy z tej drogi wszechobecnych zakazów i wpierdalania się w nie swoje sprawy nastanie era totalnych nakazów. Wyobraźnię mam więc bez trudu mogę podpowiedzieć jakie. Jako jednostka z dużym przebiegiem ale bez dzieci, które powinnam posiadać obowiązkowo do produkcji następnych pokoleń zapewne zostanę skazana za uporczywe i celowe marnowanie własności narodowej na dożywotni gułag. Bo za chwilę wejdzie nakaz wykorzystania wszystkich komórek jajowych które wyprodukuje kobieta w ciągu życia. Takie „od pierwszej do ostatniej owulacji”... Nic tylko dawać dupy i rodzić dzieci....
Mam ponad czterdzieści lat. Można mnie uznać za jednostkę nieprzydatną do reprodukcji i jak w mordę zgadzam się z tym. Z różnych powodów. Ale jedno powiem. Współczuję dziewczynkom, nastolatkom i kobietom wystarczająco młodym żeby mieć dzieci. I zapraszam na arkę Martusi.
Co to jest arka Martusi? To tylko licencja. Samemu trzeba zrobić ale nie wymaga dużo pracy. I nakładu kosztów.
Buduję arkę. Na razie jednoosobową. Z plastikowych butelek. Obserwując rozwój wypadków będę wyposażać moją łódeczkę w szyberdach, alarm, może barek, auto-pilot i wiosła – bo w końcu odrobina luksusu jeszcze nikogo nie zabiła. Jak przestanie mi się podobać udam się do najbliższego cieku wodnego. Wsiądę do łódeczki, która zapewne już będzie przypominać Dar Pomorza i pomacham do Wisły. Daleko nie jest. A Wisłą posunę do Bałtyku. Gdy już będę mijać cieśniny Kattegat i Skagerrak zastanowię się czy odbić w prawo czy dawać na wprost. Po prawo Brytowie i ich mgliste wybrzeża więc mogę nie trafić w Wyspy. Więc pewnie dam do przodu. Atlantyk szeroki ale co mi tam. Czeka na mnie Floryda – tam słonecznie i ciepło ale to są wyrzeczenia na które mogę się zgodzić. W końcu przyjmują Kubańczyków, Meksykanów, wszelkich odcieni Murzynów to biała kobieta może być jakąś odmianą...
BO JA CHCĘ MIEĆ WYBÓR. Taka fanaberia.
Bo nawet ślimak przechodzący przez ulicę ma wybór. Czy ma być:
  • rozdryźdanym przez samochód
  • zmiażdzonym przez rower
  • zgniecionym przechodnia
Może również wybrać nieprzechodzenie przez szosę bo po jaką cholerę będzie się tam pchać.
Ja też tak chcę. 

wtorek, 5 kwietnia 2016

Z cyklu „To nie jest śmieszne” cz2 Za fanpagem Prokrastynantka czyli nadal słowo w słowo ale kulturalnie.

Z cyklu "To nie jest śmieszne", obiecana druga część moich przemyśleń związanych z tym, co się odwala w polskiej polityce ostatnio. Trochę je ubogaciłam, więc długie niepomiernie, jako że znowu do mnie dzisiaj dotarły niusy, które sprawiają, że mam natłok myśli i słów bardzo, bardzo wulgarnych.
Do rzeczy - dzisiaj w radio usłyszałam, że zbierają podpisy pod petycją, żeby tę skandaliczną ustawę o całkowitym zakazie aborcji ustanowić natentychmiast. Umówmy się, że każdy facet, który się pod taką petycją podpisze, powinien od razu powiedzieć swojej córce/żonie/dziewczynie/siostrze, że z racji tego, że nie jest człowiekiem, tylko naroślą na macicy, to niech se nie wyobraża, że jest cokolwiek warta. Jeżeli jakakolwiek kobieta się pod tą petycją podpisze, to właściwie może się od razu zrzec praw do własnego ciała, dla zaoszczędzenia czasu. Ale jak znam życie, pod tym będą się podpisywać jednakowoż głównie głupi faceci.
Tu z całą mocą zaznaczam, że nie chodzi mi o wszystkich facetów, jako że znam spore grono mężczyzn, którzy akurat nie muszą sobie rekompensować życiowych niepowodzeń mizoginizmem. Tak jak nie wszystkie feministki to niedoruchane pasztety z nieogolonymi pachami i wąsem – (cliche stworzone zresztą przez tych, którym się wydaje, że skoro główną siłą napędową mężczyzny jest chęć zaruchania, to także samo dominantą motywacyjną kobiety jest chęć bycia ruchaną…) – tak nie wszyscy faceci głosujący za prawem kobiet o samostanowieniu to skapciali pantoflarze albo geje. Naprawdę. Nie rozumiem wprawdzie tej korelacji między byciem gejem a uznawaniem kobiety za równą sobie i rozumieć nie zamierzam, piszę o tym dlatego, że istnieją ludzie, którzy tak właśnie myślą, nie pytajcie dlaczego. Ale, ad meritum - będzie mowa właśnie o tej przekarmionej patriarchalną papką męskiej ciżbie, która z oczywistych względów może se tylko pofantazjować o cudzie dawania życia. Bo niech mnie żaden pajac nie rozśmiesza twierdzeniem, że to mężczyzna daje życie.
Bez faceta, to miałybyście tam w środku puste flaki” albo „dziecko należy w 50% do matki i 50% do ojca”. Są to autentyczne komentarze zwolenników uświęcania życia cudzym kosztem i argumenty przeciwko temu, że kobieta może stanowić o losie zapłodnionej komórki, umieszczone pod wpisami o katastrofalnych skutkach zakazu aborcji. Bardzo mnie one rozczulają, doprawdy, szczególnie ten o przynależności dziecka jako przedmiotu. Drodzy debile, tak gwoli ścisłości - do zapłodnienia nie jest potrzebny facet, tylko jego sperma. To zasadnicza różnica. Bo jakkolwiek udało się w warunkach laboratoryjnych wyhodować ludzki zarodek, to jeszcze nie słyszałam o przypadku inkubowania tegoż zarodka w jakiejś maszynie, do momentu optymalnego rozwoju. Tę funkcję nadal spełnia i spełniać będzie kobiece ciało, kobieta więc nie jest tutaj tylko dawcą jajeczka (jak mężczyzna dawcą nasienia), ale jest również żywym istnieniem, które dzieli swoje ciało z innym ciałem przez dziewięć miesięcy – to jest coś, czego żaden mężczyzna nigdy nie doświadczy i nigdy nie pojmie. Więc o ile w sensie genetycznym dziecko ma w połowie DNA swojego ojca, to matka zawsze będzie miała większy udział w tworzeniu życia. Innymi słowy – bez fizycznej partycypacji kobiety jeszcze się żaden nie urodził, za to cała masa dzieci urodziła się bez fizycznego udziału mężczyzny. Tak sobie myślę, że to niektórych facetów o małych, nieprawdaż, móżdżkach musi bardzo boleć i bardzo tego nie rozumieją, że jak to tak. A wiadomo, że jak się czegoś nie rozumie, należy to natychmiast potępić. Kościół tak robi od lat i wspaniale się z tym czuje, więc dlaczego Janusze i Sebixy mają robić inaczej…?
Bo to właśnie Kościół, a może raczej Episkopat i podległych im księży, obwiniam za taki stan rzeczy, że wyrządzanie kobietom krzywdy podciąga się pod wiarę i patriotyzm, z krzyżem na piersi i Bogiem na ustach. To musi być doprawdy silna wiara, że do przestrzegania jej dogmatów trzeba ludzi zmuszać świeckim prawem, a nie przekonywać boskim słowem.
Podobno jednym z powodów, dla których ten horrendalnie niehumanitarny projekt antyaborcyjny jest popierany, jest fakt, że chociaż nie jesteśmy państwem wyznaniowym (jeszcze), to 95% Polaków jest katolikami. Aha. Po pierwsze – nawet jeśli faktycznie te dane są prawdziwe (w co mocno wątpię), to nie wydaje mi się, żeby wszyscy katolicy chcieli gorąco składać w ofierze swoje żony, córki, kuzynki i siostrzenice - na ołtarzu religii. A po drugie to większość Polaków jest takimi katolikami, jak ja jestem fanką fitnessu – pomysł niby niezły, czasami se pobiegam, jak mnie kto na bieżnię wyciągnie, raz w tygodniu wpierniczę kiełki, ale tak ogólnie to jakby szału nie ma. Więc jeśli ktoś w kościele bywa wyłącznie na święcenie jajek i pasterkę oraz wprawdzie wziął ślub kościelny, bo babcia Gienia kazała, ale generalnie to wszelkie inne katolickie przykazy ma jakby lekko gdzieś – to trudno mówić, że jest katolikiem. Poza tym – jak mówią internety – chodzenie do kościoła czyni cię w ten sam sposób osobą wierzącą, w jaki stanie w garażu czyni cię samochodem. Przez osmozę, najwyraźniej.
Projekt ma poparcie Episkopatu oczywiście, co jakoś specjalnie nie dziwi, jako że w zasadzie jest spełnieniem mokrych księżych snów o gloryfikacji cierpienia i zupełnej kontroli nad człowiekiem, zanim jeszcze nawet można o człowieku w biologicznym sensie mówić. Bardzo to pokrzepiające, że stowarzyszenie facetów w fikuśnych kieckach, którzy zarabiają na życie ceremonialnym piciem wina i czczeniem obrazków oraz odprawianiem sakramentów, za które nie powinni brać ani złotówki – więcej wie o rodzinie, kobiecych macicach i dzieciach, niż ludzie, którzy akurat mają – rodzinę, macicę i dzieci. Doprawdy, od razu mi lepiej, że parają się tym fachowcy. Nie dość zatem, że zajmują się tym „prawem” (no nie mogę bez cudzysłowu…) ludzie, których to właściwie nie dotyczy, to najgorsze jest to, że tym wszystkim cywilnym zwolennikom zakazu aborcji też się wydaje, że ich to nie dotyczy. Bo, wiecie, aborcja jest dla kurew i feministek, a nie dla porządnych ludzi. Dziewczyny z dobrych, katolickich domów nie padają ofiarami gwałtów, a jak ktoś się naprawdę dużo modli to urodzi zdrowe dziecko, chociaż lekarz twierdzi, że nie, ale to pewnie komuch. Dopiero, kiedy zaczyna to wszystko ich dotyczyć, to robią „wyjątki”. Ale zdania nie zmieniają. Za prof. Dębskim „bo to jest WYJĄTKOWA sytuacja.” Bo to my, a nie oni. Za ten podział obwiniam nie tylko kościelnych hierarchów, którzy straszą islamem, ale poziomem fundamentalizmu niewiele się różnią od imamów, ale i PiS, który żeśmy se niby wybrali.
Od ostatnich wyborów moja świadomość polityczna rośnie i to bynajmniej nie dlatego, że akurat nie mam nic innego do roboty niż upolitycznianie światopoglądu, ale raczej z powodu prostej prawdy, że nawet jeśli ja się nie zajmuję polityką, to polityka zajmie się mną. Jak widać. Bo to nie jest tak, że polityka to jakiś legendarny potwór, coś jak smoki – wszyscy niby wiedzą, jak wygląda, ale w sumie to nikt z bliska nie widział. Polityka jest bardziej podobna do pcheł – nawet kiedy się bardzo uważa, to i tak człowieka oblezie. Obłazi nas teraz, ludzie, nie wiem, jak można tego nie widzieć. U bardzo wielu Polaków pokutuje peerelowski sposób myślenia o polityce, jako o jakimś odległym i obcym procesie, który zachodzi na jakimś mitycznym wyższym szczeblu i i tak nie ma się na to wpływu, więc po cholerę się tym zajmować. I to właśnie dlatego frekwencja podczas ostatnich wyborów była tak opłakana. Również dlatego mamy teraz jak mamy, bo ludzie uznawszy, że nie mają wpływu tak czy owak, olali, więc wybory wygrało ugrupowanie, które zamiast poglądów ma pretensje i w dodatku weszło w bardzo lukratywny dla obydwu stron, układ biznesowy z polskim Episkopatem. Nie żeby poprzednie partie rządzące nie pozwalały Kościołowi robić właściwie wszystkiego, co mu się podoba, ale tym razem ta relacja jest wyjątkowo zażyła, co widać po ich ostatnim – nomen omen – dziecku, czyli projekcie zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych, jakby, wiecie, do tej pory w tej materii w Polsce panowała rozrzutność i degrengolada.
W ogóle to se pozwolę na taką maleńką dygresyjkę – premierka Becia Sz. stwierdziła, że dyskusji o prawie aborcyjnym nie ma, bo nie ma takiego tematu, a w ogóle to projektu ustawy nie popiera jako premier, tylko jest to jej prywatna opinia. Cudnie, tylko skoro tematu nie ma, to co ona w takim razie poparła, jako ktokolwiek…? I chyba nikt jej, biedaczce, nie powiedział, że jak jest się osobą publiczną, to „zdanie prywatne” się wyraża w domu przy obiedzie, bo jak się miele ozorem przed kamerami, to absolutnie wszystko będzie widziane przez pryzmat zawodowy. Szczególnie, kiedy ma się w umowie o pracę, nieprawdaż, że się jest premierem. Jarosław K. natomiast projekt popiera, bo jest katolikiem, więc musi. Czyli – w domyśle - że jeśli ktoś nie popiera, to nie jest katolikiem, a co za tym idzie, to nie może się nazywać Polakiem. Fantastycznie. Szkoda, że – naturalnie - tak naprawdę oczywiście w tym wycieraniu sobie gęby katolickim społeczeństwem, chodzi wyłącznie o to, żeby zrobić dobrze Episkopatowi, bo wtedy Episkopat poprze działania partii Prawych i Sprawiedliwych we w zasadzie każdej innej sprawie. Poprze i będzie głosił z ambon, a elektorat – czyli Młodzież Wszechpolska po sześćdziesiątce i masa ludzi, którym się porąbała religia z tradycją – posłucha. Jak posłuchała w październiku.
Niezmiernie frapujące jest to, że co kogo zapytam, to oni na PiS nie głosowali. Zapominają tylko dodać, że nie poszli na głosowanie w ogóle, więc dali im wygrać walkowerem, po prostu. Tak się kończy nie łażenie na wybory, bo były w niedzielę i komu się chce podnosić dupę z kanapy. Kto więc na nich głosował? Ktoś musiał, nie? Moherowe berety i słuchacze Radia Maryja, to raz, oczywiście. Ale nie zapominajmy też o młodych gniewnych, którzy poprzedniego panowania PiSu nie pamiętają, bo są szczylami, a którzy świeżo nabyte prawa wyborcze wykorzystali – jak każdą swobodę przynoszoną przez magiczną granicę osiemnastu lat – w sposób idiotyczny. Nie zadali sobie trudu zapoznania się z programem jakiejkolwiek partii, tylko głosowali na PiS, bo PO ssie. Patriotyzm rozumieją przez noszenie koszulki ze znakiem Polski Walczącej i pierdzenie w pościel w deseń zrujnowanej po wojnie Warszawy. Jest to urocze na tak wiele sposobów, że nie wiem, który podoba mi się bardziej.
Pomieszał im się w głowach patriotyzm z fanatyczną ksenofobią. Poza tym są pełni złości i pretensji, bo w Polsce NADAL nie ma drugiej Japonii, ledwo wiążą koniec z końcem, a tymczasem młodzi Niemcy zarabiają krocie i jeżdżą beemkami, a przecież przegrali wojnę, więc czyja to wina jest?! Jedno trzeba PiSowi przyznać, że się pięknie wstrzelili w ten ogólnopolski pretensizm do kompletnie wszystkich i wszystkiego. W połączeniu z latami kościelnej indoktrynacji powstała taka mieszanka nienasyconego faszyzmu, że doprawdy palce lizać.
Czytałam swego czasu taką historyjkę – nie wiem, czy prawdziwą, ale wymowną. Mam nadzieję, że powtórzę wystarczające wiernie: po wojnie Gałczyński, niepocieszony kierunkiem rozwoju ojczyzny, szalał pijany po mieszkaniu, krzycząc, że w tym kraju to już niedługo niczego nie będzie, tylko pegieery i pochody pierwszomajowe. Niekoniecznie pijana, ale równie niepocieszona, pozwolę sobie sparafrazować – że w tym kraju zostaną tylko kościoły i pomniki smoleńskie. Na szczęście Gałczyński nie miał profetycznej wizji. Mam nadzieję, że ja też nie mam.


Z cyklu „To nie jest śmieszne”cz 1. Za fanpagem Prokrastynantka czyli to samo ale kulturalniej


Groziłam w pierwszym poście na fanpejczu mojej koślawej twórczości, że czasami będę wrzucać posty do myślenia. To jest jeden z nich. Jeżeli ktoś akurat nie ma ochoty albo po prostu nie lubi myśleć, to poniżej jest post ze śmiesznym kotem. Zapraszam. 
W ogóle to z góry zapowiadam, że w Wordzie wyszło mi tego sześć stron, więc tekst jest dość długi, żeby nie było, że nie ostrzegałam. Podzieliłam go zatem na dwa, bo część jest o przyczynie stanu rzeczy, moim zdaniem. O tym będzie jutro, o ile mi bojówki Episkopatu nie wjadą dzisiaj na chatę (mam sąsiada szafarza kościelnego, nie ma to tamto). A teraz będzie o aborcji, temacie, nieprawdaż, na topie. Wpisuję się w trendy, jak mało kiedy, ale muszę o tym napisać, jako że bardzo mnie ta sprawa wkurwia. Zawsze mnie wkurwiała, ale ten teraźniejszy wkurw to jest wkurw-matka, zwierzchnik wszelkich poprzednich wkurwów.

Ponieważ temat aborcji jest teraz tak gorący, to w necie krąży masa artykułów na temat mitów i prawd z nią związanych; statystyki ilości i rodzajów przeprowadzanych zabiegów w Polsce, szczegółowe zestawienia obecnie panującego prawa w porównaniu do nowo proponowanego, cytaty z prac naukowych dotyczących odsetek nielegalnych aborcji i okaleczeń lub śmierci kobiet poddających się zabiegom w brudnych suterenach (szczególnie w krajach, w których aborcja jest zakazana), wreszcie niechlubny przykład Salwadoru, gdzie można dostać karę 30 lat więzienia za poronienie, często będące wynikiem działania natury, a nie zaniedbań matki. Nie będę się powtarzać i pisać o tym wszystkim, bo zainteresowani tematem z pewnością te teksty już znają, a dla tych, co chcą poznać, wrzucam linki w komentarzu (to dlatego, że fejsbuk zmniejsza zasięg postów, w których są linki, taka sytuacja…).

Muszę też o tym napisać, bo tak się składa, że jestem kobietą, a nawet jakbym nie była – przy minimalnym wysiłku i odrobinie empatii naprawdę można od razu zauważyć, że ta ustawa nie ma nic wspólnego z ochroną życia. Niepomiernie mnie szokuje taka postawa – że każde życie należy szanować, za wyjątkiem tego życia, w którym nowe życie rośnie. To tego życia nie, to można poświęcić. Bo kobieta, jako konstrukcja biologiczna zdolna do noszenia nowego bytu – naturalnie jest mniej warta od zlepka komórek, które zmieszczą się na czubku igły i z których być może będą kiedyś ludzie, ale to naprawdę jest wielkie „być może”. 10-15% ciąż kończy się poronieniem i to całkiem bez ingerencji czynników zewnętrznych, po prostu tak to działa. Wbrew temu, co zdają się myśleć fanatyczni prolajfowcy- żeby ciąża „chwyciła”, nie potrzeba wyłącznie jajeczka i plemnika, ale też odpowiedniego środowiska, temperatury czy nawet ułożenia macicy. Kobieta to nie jest maszyna do chleba, taśmowo budowana w ten sam sposób i wystarczy, że wrzucisz składniki i voila. Każda z nas zbudowana jest nieco inaczej, z mniejszym czy większym odchyleniem od normy, więc nie można mówić, że „dziwne, u mnie działa”, bo to wcale nie jest dziwne. Proponowane zamieszczenie w kodeksie karnym wyrażenia „spowodowanie śmierci dziecka poczętego”, dopuszcza tak koślawą interpretację, że całkiem możliwe będzie rozpoczynanie postępowania karnego w stosunku do kobiety, która poroniła, bo a nuż zrobiła to celowo. Czyli po pierwsze – wszystkie kobiety w ciąży traktuje się jak potencjalne przestępczynie, po drugie – zasada domniemania niewinności idzie się paść na zielonej łączce razem ze zdrowym rozsądkiem, a po trzecie – w większości wypadków śledztwu będzie podlegał naturalny proces. Ten pomysł jest dla mnie tak ponuro absurdalny, że mam wrażenie, jakby pochodził z jakiejś koszmarnej powieści dystopicznej, a nie z logicznej interpretacji prawa. Przecież to jest nienormalne, żeby macicę traktować jak własność publiczną, do której nie ma się żadnych praw, jeśli się wydarzy akurat taka sytuacja, że zagnieździ się tam kilka komórek, które – przy dobrej pogodzie – staną się kiedyś człowiekiem. Tym bardziej, że państwa polskiego nie bardzo będzie interesował fakt, skąd te komórki się tam wzięły – jeśli akurat z gwałtu czy kazirodztwa – trudno. Nie będę się rozwodzić nad barbarzyństwem nakazu rodzenia dziecka swojemu gwałcicielowi, bo mnie to wkurwia tak koszmarnie, że dostaję ciemnych plam przed oczyma. Gorzej natomiast, kiedy te kilka komórek nie zagnieździ się w macicy, ale w jajowodzie – na przykład, albo kiedy zapłodniona komórka nie posiada materiału genetycznego (se państwo wyguglają zaśniad groniasty, jakby co) i sobie rośnie radośnie, ale nigdy nie zostanie płodem, ani tym bardziej dzieckiem. Obydwa te przypadki w mniejszym czy większym stopniu zagrażają zdrowiu i życiu kobiety. Według proponowanego prawa, terminowanie ciąży będzie możliwe wyłącznie w momencie bezpośredniego zagrożenia życia kobiety, czyli trzeba będzie poczekać na pękające jajowody i krwotoki z dróg rodnych. Czyli de facto kobieta w ciąży traci ludzkie prawo do decydowania o tym, czy chce żyć - ma żyć tak długo, dopóki jej ta ciąża nie zacznie zabijać. „Przykro nam, nie możemy pani leczyć, jest pani za zdrowa, proszę przyjść, jak już się pani układ rozrodczy całkiem rozjebie, miłego dnia.”

Kolejnym skutkiem tej skrajnie nieludzkiej ustawy, będzie brak badań prenatalnych - nie ma formalnego ich zakazu, ale raz – takie badania wiążą się nieraz z ryzykiem wywołania przedwczesnego porodu, a dwa – w sumie po cholerę one i tak musi to dziecko urodzić, czy jest tylko chore, czy po prostu nie ma głowy, życie jest życie. Czyli w momencie, kiedy cała reszta cywilizowanego świata ma dostęp do takich badań, które mogą nie tylko oszczędzić przyszłemu dziecku kalectwa, ale i uratować mu życie - polskim kobietom odbierze się możliwość ratowania własnego nienarodzonego potomstwa, gdyż religia. W tej instancji to już mi po prostu piana na pysk wypływa, kiedy wyobrażam sobie (a wyobraźnię mam plastyczną, niestety), że zachodzę w wyczekiwaną ciążę, noszę młodego pod sercem przez dziewięć miesięcy i rodzę dziecko niepełnosprawne, które umiera kilka dni po porodzie, a lekarz mi potem mówi, że „No sorry, w sumie to dałoby się to naprawić chirurgicznie, gdyby badania i chirurgia prenatalna nie niosła ze sobą zagrożenia w postaci podpierdolenia lekarza do organów ścigania. Więc teges. Trochę przypał, że pani dziecko zmarło, kiedy można je było leczyć jeszcze zanim się urodziło, ale żyjemy w państwie szanującym życie, więc taki lajf, miłego dnia.” I zalewam się łzami wkurwienia, jako że nawet nie wiem co mnie tłucze bardziej – smutek czy szewska pasja.

I zaczynam myśleć – że do jasnej cholery – jak do tego doszło, że w Polsce rozważa się takie sytuacje? Że pozwoliliśmy na to, żeby taka propozycja ustawy w ogóle powstała…? I uświadamiam sobie, że o ile niezwykle budujące są fotki z marszów warszawskich i pikiet pod Sejmem, to jednak większość Polaków mieszka jak ja, na prowincji. A tutaj tego ducha walki nie ma, albo przynajmniej go nie widać. Osoby popierające ten proponowany nowy porządek – i mówię tutaj o zwykłych obywatelach, kolegach z pracy i pani z mięsnego - mówią o aborcji tak, jakby do tej pory w Polsce się ją robiło na prawo i lewo, niemalże co miesiąc, taka jest łatwo dostępna. Jakby aborcja była jeszcze jedną metodą antykoncepcji i jakby jej stosowanie dotyczyło wyłącznie kobiet upadłych albo zwyczajnie za głupich na gumki. Boję się takiego myślenia, takich ludzi.

Nie wiem, czy tacy ludzie w ogóle sobie zdają sprawę, że polityka prorodzinna nie powinna polegać na zmuszaniu kobiet do rodzenia niechcianych lub kalekich poza jakimkolwiek ratunkiem dzieci. Dajcie nam, Polkom możliwość nie tylko urodzić dziecko wtedy, kiedy będę chciała, ale i komu będę chciała, a nie facetowi, który mnie zgwałcił. Dajcie mi poczucie bezpieczeństwa, że kiedy już je urodzę, to mnie nie wyrzucą z pracy, że pracodawca będzie zobowiązany umożliwić mi elastyczność czasu pracy, żebym miała szansę nie tylko zająć się moim dzieckiem, ale i je wychować na dobrego człowieka. Dajcie nam miejsca w żłobkach i przedszkolach, żebyśmy nie musiały się martwić, co począć z pociechą, kiedy wrócimy do pracy. I dajcie mi pewność, że moje dziecko będzie miało w kraju jakąś przyszłość, a nie będzie musiało wyjeżdżać za chlebem za granicę. Jak mama. Bo to z tych powodów Polki nie rodzą dzieci, a nie dlatego, że się łyżeczkują łyżką do zupy po obiedzie, kiedy im się nudzi i mają kaprys.

Wierzyć mi się nie chce, że to się wszystko dzieje. Kiedy stałam w kuchni z telefonem w ręku i odczytywałam mojej mamie artykuły na temat zmiany w prawie aborcyjnym – to ja byłam chodzącym wkurwem – miotałam się między kuchenką a stołem i we łbie mi się nie mieściło. A mama siedziała na schodach, z kotem na kolanach i było jej bardzo smutno. Ja wrzeszczałam, aż mi się głos zrobił piskliwy, a mama tylko powiedziała cichutko, że ostatni raz się tak czuła w ’81 i nie myślała, że jej dzieci też tak będą się musiały czuć. Zagrożone.