Etykiety

wtorek, 5 kwietnia 2016

Z cyklu „To nie jest śmieszne” cz2 Za fanpagem Prokrastynantka czyli nadal słowo w słowo ale kulturalnie.

Z cyklu "To nie jest śmieszne", obiecana druga część moich przemyśleń związanych z tym, co się odwala w polskiej polityce ostatnio. Trochę je ubogaciłam, więc długie niepomiernie, jako że znowu do mnie dzisiaj dotarły niusy, które sprawiają, że mam natłok myśli i słów bardzo, bardzo wulgarnych.
Do rzeczy - dzisiaj w radio usłyszałam, że zbierają podpisy pod petycją, żeby tę skandaliczną ustawę o całkowitym zakazie aborcji ustanowić natentychmiast. Umówmy się, że każdy facet, który się pod taką petycją podpisze, powinien od razu powiedzieć swojej córce/żonie/dziewczynie/siostrze, że z racji tego, że nie jest człowiekiem, tylko naroślą na macicy, to niech se nie wyobraża, że jest cokolwiek warta. Jeżeli jakakolwiek kobieta się pod tą petycją podpisze, to właściwie może się od razu zrzec praw do własnego ciała, dla zaoszczędzenia czasu. Ale jak znam życie, pod tym będą się podpisywać jednakowoż głównie głupi faceci.
Tu z całą mocą zaznaczam, że nie chodzi mi o wszystkich facetów, jako że znam spore grono mężczyzn, którzy akurat nie muszą sobie rekompensować życiowych niepowodzeń mizoginizmem. Tak jak nie wszystkie feministki to niedoruchane pasztety z nieogolonymi pachami i wąsem – (cliche stworzone zresztą przez tych, którym się wydaje, że skoro główną siłą napędową mężczyzny jest chęć zaruchania, to także samo dominantą motywacyjną kobiety jest chęć bycia ruchaną…) – tak nie wszyscy faceci głosujący za prawem kobiet o samostanowieniu to skapciali pantoflarze albo geje. Naprawdę. Nie rozumiem wprawdzie tej korelacji między byciem gejem a uznawaniem kobiety za równą sobie i rozumieć nie zamierzam, piszę o tym dlatego, że istnieją ludzie, którzy tak właśnie myślą, nie pytajcie dlaczego. Ale, ad meritum - będzie mowa właśnie o tej przekarmionej patriarchalną papką męskiej ciżbie, która z oczywistych względów może se tylko pofantazjować o cudzie dawania życia. Bo niech mnie żaden pajac nie rozśmiesza twierdzeniem, że to mężczyzna daje życie.
Bez faceta, to miałybyście tam w środku puste flaki” albo „dziecko należy w 50% do matki i 50% do ojca”. Są to autentyczne komentarze zwolenników uświęcania życia cudzym kosztem i argumenty przeciwko temu, że kobieta może stanowić o losie zapłodnionej komórki, umieszczone pod wpisami o katastrofalnych skutkach zakazu aborcji. Bardzo mnie one rozczulają, doprawdy, szczególnie ten o przynależności dziecka jako przedmiotu. Drodzy debile, tak gwoli ścisłości - do zapłodnienia nie jest potrzebny facet, tylko jego sperma. To zasadnicza różnica. Bo jakkolwiek udało się w warunkach laboratoryjnych wyhodować ludzki zarodek, to jeszcze nie słyszałam o przypadku inkubowania tegoż zarodka w jakiejś maszynie, do momentu optymalnego rozwoju. Tę funkcję nadal spełnia i spełniać będzie kobiece ciało, kobieta więc nie jest tutaj tylko dawcą jajeczka (jak mężczyzna dawcą nasienia), ale jest również żywym istnieniem, które dzieli swoje ciało z innym ciałem przez dziewięć miesięcy – to jest coś, czego żaden mężczyzna nigdy nie doświadczy i nigdy nie pojmie. Więc o ile w sensie genetycznym dziecko ma w połowie DNA swojego ojca, to matka zawsze będzie miała większy udział w tworzeniu życia. Innymi słowy – bez fizycznej partycypacji kobiety jeszcze się żaden nie urodził, za to cała masa dzieci urodziła się bez fizycznego udziału mężczyzny. Tak sobie myślę, że to niektórych facetów o małych, nieprawdaż, móżdżkach musi bardzo boleć i bardzo tego nie rozumieją, że jak to tak. A wiadomo, że jak się czegoś nie rozumie, należy to natychmiast potępić. Kościół tak robi od lat i wspaniale się z tym czuje, więc dlaczego Janusze i Sebixy mają robić inaczej…?
Bo to właśnie Kościół, a może raczej Episkopat i podległych im księży, obwiniam za taki stan rzeczy, że wyrządzanie kobietom krzywdy podciąga się pod wiarę i patriotyzm, z krzyżem na piersi i Bogiem na ustach. To musi być doprawdy silna wiara, że do przestrzegania jej dogmatów trzeba ludzi zmuszać świeckim prawem, a nie przekonywać boskim słowem.
Podobno jednym z powodów, dla których ten horrendalnie niehumanitarny projekt antyaborcyjny jest popierany, jest fakt, że chociaż nie jesteśmy państwem wyznaniowym (jeszcze), to 95% Polaków jest katolikami. Aha. Po pierwsze – nawet jeśli faktycznie te dane są prawdziwe (w co mocno wątpię), to nie wydaje mi się, żeby wszyscy katolicy chcieli gorąco składać w ofierze swoje żony, córki, kuzynki i siostrzenice - na ołtarzu religii. A po drugie to większość Polaków jest takimi katolikami, jak ja jestem fanką fitnessu – pomysł niby niezły, czasami se pobiegam, jak mnie kto na bieżnię wyciągnie, raz w tygodniu wpierniczę kiełki, ale tak ogólnie to jakby szału nie ma. Więc jeśli ktoś w kościele bywa wyłącznie na święcenie jajek i pasterkę oraz wprawdzie wziął ślub kościelny, bo babcia Gienia kazała, ale generalnie to wszelkie inne katolickie przykazy ma jakby lekko gdzieś – to trudno mówić, że jest katolikiem. Poza tym – jak mówią internety – chodzenie do kościoła czyni cię w ten sam sposób osobą wierzącą, w jaki stanie w garażu czyni cię samochodem. Przez osmozę, najwyraźniej.
Projekt ma poparcie Episkopatu oczywiście, co jakoś specjalnie nie dziwi, jako że w zasadzie jest spełnieniem mokrych księżych snów o gloryfikacji cierpienia i zupełnej kontroli nad człowiekiem, zanim jeszcze nawet można o człowieku w biologicznym sensie mówić. Bardzo to pokrzepiające, że stowarzyszenie facetów w fikuśnych kieckach, którzy zarabiają na życie ceremonialnym piciem wina i czczeniem obrazków oraz odprawianiem sakramentów, za które nie powinni brać ani złotówki – więcej wie o rodzinie, kobiecych macicach i dzieciach, niż ludzie, którzy akurat mają – rodzinę, macicę i dzieci. Doprawdy, od razu mi lepiej, że parają się tym fachowcy. Nie dość zatem, że zajmują się tym „prawem” (no nie mogę bez cudzysłowu…) ludzie, których to właściwie nie dotyczy, to najgorsze jest to, że tym wszystkim cywilnym zwolennikom zakazu aborcji też się wydaje, że ich to nie dotyczy. Bo, wiecie, aborcja jest dla kurew i feministek, a nie dla porządnych ludzi. Dziewczyny z dobrych, katolickich domów nie padają ofiarami gwałtów, a jak ktoś się naprawdę dużo modli to urodzi zdrowe dziecko, chociaż lekarz twierdzi, że nie, ale to pewnie komuch. Dopiero, kiedy zaczyna to wszystko ich dotyczyć, to robią „wyjątki”. Ale zdania nie zmieniają. Za prof. Dębskim „bo to jest WYJĄTKOWA sytuacja.” Bo to my, a nie oni. Za ten podział obwiniam nie tylko kościelnych hierarchów, którzy straszą islamem, ale poziomem fundamentalizmu niewiele się różnią od imamów, ale i PiS, który żeśmy se niby wybrali.
Od ostatnich wyborów moja świadomość polityczna rośnie i to bynajmniej nie dlatego, że akurat nie mam nic innego do roboty niż upolitycznianie światopoglądu, ale raczej z powodu prostej prawdy, że nawet jeśli ja się nie zajmuję polityką, to polityka zajmie się mną. Jak widać. Bo to nie jest tak, że polityka to jakiś legendarny potwór, coś jak smoki – wszyscy niby wiedzą, jak wygląda, ale w sumie to nikt z bliska nie widział. Polityka jest bardziej podobna do pcheł – nawet kiedy się bardzo uważa, to i tak człowieka oblezie. Obłazi nas teraz, ludzie, nie wiem, jak można tego nie widzieć. U bardzo wielu Polaków pokutuje peerelowski sposób myślenia o polityce, jako o jakimś odległym i obcym procesie, który zachodzi na jakimś mitycznym wyższym szczeblu i i tak nie ma się na to wpływu, więc po cholerę się tym zajmować. I to właśnie dlatego frekwencja podczas ostatnich wyborów była tak opłakana. Również dlatego mamy teraz jak mamy, bo ludzie uznawszy, że nie mają wpływu tak czy owak, olali, więc wybory wygrało ugrupowanie, które zamiast poglądów ma pretensje i w dodatku weszło w bardzo lukratywny dla obydwu stron, układ biznesowy z polskim Episkopatem. Nie żeby poprzednie partie rządzące nie pozwalały Kościołowi robić właściwie wszystkiego, co mu się podoba, ale tym razem ta relacja jest wyjątkowo zażyła, co widać po ich ostatnim – nomen omen – dziecku, czyli projekcie zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych, jakby, wiecie, do tej pory w tej materii w Polsce panowała rozrzutność i degrengolada.
W ogóle to se pozwolę na taką maleńką dygresyjkę – premierka Becia Sz. stwierdziła, że dyskusji o prawie aborcyjnym nie ma, bo nie ma takiego tematu, a w ogóle to projektu ustawy nie popiera jako premier, tylko jest to jej prywatna opinia. Cudnie, tylko skoro tematu nie ma, to co ona w takim razie poparła, jako ktokolwiek…? I chyba nikt jej, biedaczce, nie powiedział, że jak jest się osobą publiczną, to „zdanie prywatne” się wyraża w domu przy obiedzie, bo jak się miele ozorem przed kamerami, to absolutnie wszystko będzie widziane przez pryzmat zawodowy. Szczególnie, kiedy ma się w umowie o pracę, nieprawdaż, że się jest premierem. Jarosław K. natomiast projekt popiera, bo jest katolikiem, więc musi. Czyli – w domyśle - że jeśli ktoś nie popiera, to nie jest katolikiem, a co za tym idzie, to nie może się nazywać Polakiem. Fantastycznie. Szkoda, że – naturalnie - tak naprawdę oczywiście w tym wycieraniu sobie gęby katolickim społeczeństwem, chodzi wyłącznie o to, żeby zrobić dobrze Episkopatowi, bo wtedy Episkopat poprze działania partii Prawych i Sprawiedliwych we w zasadzie każdej innej sprawie. Poprze i będzie głosił z ambon, a elektorat – czyli Młodzież Wszechpolska po sześćdziesiątce i masa ludzi, którym się porąbała religia z tradycją – posłucha. Jak posłuchała w październiku.
Niezmiernie frapujące jest to, że co kogo zapytam, to oni na PiS nie głosowali. Zapominają tylko dodać, że nie poszli na głosowanie w ogóle, więc dali im wygrać walkowerem, po prostu. Tak się kończy nie łażenie na wybory, bo były w niedzielę i komu się chce podnosić dupę z kanapy. Kto więc na nich głosował? Ktoś musiał, nie? Moherowe berety i słuchacze Radia Maryja, to raz, oczywiście. Ale nie zapominajmy też o młodych gniewnych, którzy poprzedniego panowania PiSu nie pamiętają, bo są szczylami, a którzy świeżo nabyte prawa wyborcze wykorzystali – jak każdą swobodę przynoszoną przez magiczną granicę osiemnastu lat – w sposób idiotyczny. Nie zadali sobie trudu zapoznania się z programem jakiejkolwiek partii, tylko głosowali na PiS, bo PO ssie. Patriotyzm rozumieją przez noszenie koszulki ze znakiem Polski Walczącej i pierdzenie w pościel w deseń zrujnowanej po wojnie Warszawy. Jest to urocze na tak wiele sposobów, że nie wiem, który podoba mi się bardziej.
Pomieszał im się w głowach patriotyzm z fanatyczną ksenofobią. Poza tym są pełni złości i pretensji, bo w Polsce NADAL nie ma drugiej Japonii, ledwo wiążą koniec z końcem, a tymczasem młodzi Niemcy zarabiają krocie i jeżdżą beemkami, a przecież przegrali wojnę, więc czyja to wina jest?! Jedno trzeba PiSowi przyznać, że się pięknie wstrzelili w ten ogólnopolski pretensizm do kompletnie wszystkich i wszystkiego. W połączeniu z latami kościelnej indoktrynacji powstała taka mieszanka nienasyconego faszyzmu, że doprawdy palce lizać.
Czytałam swego czasu taką historyjkę – nie wiem, czy prawdziwą, ale wymowną. Mam nadzieję, że powtórzę wystarczające wiernie: po wojnie Gałczyński, niepocieszony kierunkiem rozwoju ojczyzny, szalał pijany po mieszkaniu, krzycząc, że w tym kraju to już niedługo niczego nie będzie, tylko pegieery i pochody pierwszomajowe. Niekoniecznie pijana, ale równie niepocieszona, pozwolę sobie sparafrazować – że w tym kraju zostaną tylko kościoły i pomniki smoleńskie. Na szczęście Gałczyński nie miał profetycznej wizji. Mam nadzieję, że ja też nie mam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz