Niby
nic.
Dzień
jak co dzień.
Tyle
że nie do końca. Była niedziela. W robocie. Jak zwykle.
I
jak zwykle przepełniona pogardą dla tych co chodzą po sklepach dla
zabicia braku pomysłu na spędzenie z rodziną niedzieli. Ale to nie
mój problem. Brak więzi rodzinnych , lenistwo i pustostan umysłowy
to już indywidualna sprawa.
Dzisiaj
muszę uderzyć się w klatę i pozbierać wszystkie kamienie
dookoła. Sama pognałam do Biedronki po papier toaletowy...To trwało
2 minuty. Wpadł. Wypadł.
Ale
nie o tym.
Zauważyłam
powrót starego przyjaciela.
Pojawiał
się już wcześniej tylko ja idiotka nie skojarzyłam. No ale po
dyżurze na monopolu już wybystrzona i otrzeźwiona przymrozkowym
powietrzem wyczaiłam o co kaman.
Wrócił. Nigdy nie odszedł tylko
usunął się w cień. Ale od czasu do czasu nie daje o sobie
zapomnieć: Zobacz! Tu jestem!... Bo nigdy
nie myślałam że odszedł na dobre. Takie cuda się nie zdarzają.
Ale ja i tak jestem zadowolona.
Zespół
cieśni nadgarstka.
W lipcu ubiegłego roku po badaniu
elektrowstrząsami ( no pewnie że tak się to nie nazywa ale tak to
wygląda...) miałam 75% ubytek odczucia nerwów w obu dłoniach.
Cholerne odczucie drętwych i niepoprawnie przyszytych dłoni. Zimno
w palcach. Ból w opuszkach. I ta niemożność utrzymania w palcach
ołówka, igły, noża, skrzynki bananów. Najbardziej wkurwiające
było zapinanie guzików – wcale nie jest to takie proste się
okazuje...
I
skierowanie na stół w ręku.
Zabrakło
wolnego czasu, żeby pojechać i umówić termin. Operacja, 2-3
tygodnie na gojenie, 3 miesiące na rehabilitację – L4 jak się
patrzy i Kauschwitz może mi skoczyć.
Odwlekałam.
Odwlekałam.
Nie
zaryzykowałam. Jakoś nie mam szczególnego zaufania do ludzi z
ostrymi scyzorykami ( szczególnie gdy tego scyzoryka nie trzymam JA...)
W
tym czasie nerwy same się zregenerowały. Mięśnie mniej
eksploatowane ( już nie dźwigam sztang...) nie rozpychają się i
dają innym żyć.
Zimno
znika.
Drętwota
- no cóż w fakira się nie pobawię...
No
i jeszcze. Mogę spokojnie spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz