No
cóż kolejny dzień jak co dzień.
Z
tą różnicą, że mój „dar” jasnowidzenia lekko dał o sobie
znać.
Żadnych
fajerwerków: po prostu cholernie nie chciało mi się jechać do
roboty. Ale żeby było jasne: nie mam tak na co dzień że CHCE mi
się iść do roboty. O nie! Tylko za czasów dużego salonu we
Wrocławiu chciało mi się chodzić do pracy, bo praca tam sprawiała
mi zajebistą przyjemność i radochę po pachy ( pewnie też ma to
związek z tym sufitem co mi spadł na łeb...)
Patrzyłam
na niebo i z szaloną niechęcią myślałam o jeździe rowerem do
stacji. Czułam deszcz w kościach.
Troszkę
z wyrzutami sumienia zapytałam ojca:
- Chce ci się jechać na Mrozy czy nie chce tak samo jak mi...?
Na szczęście chciało się bardziej niż mi...Dzięki temu w 15 minut później NIE zmokłam jak podstarzała kura bo zaczęło lać. I
sucha jak kiełbasa krakowska dotarłam do roboty, bo nie udało mi
się zapomnieć parasola :)
No i wieczorem.
Zimno. Ciemno i mokro. A i do domu daleko. Lało zdrowo.
Dobra dusza podwiozła mnie do stacji a potem równie dobra dusza
odebrała mnie z pociągu. W domu ciepło, sucho i 40 minut zapasu na
drobne rozrywki. Oj miałam ja przebłysk geniuszu!
Dla
mnie plus.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz