Gdy
dziś wieczorem, wracając z roboty szłam sobie przez las
zastanawiałam się o czym napisać pod dzisiejszą datą. Niby dzień
jak co dzień ale nie chciałam wspominać nieprzerwanej rzeki ludzi,
którzy opróżniali półki w sklepie i własne portfele bo zbliża
się wojna/koniec świata ( niepotrzebne skreślić) a kilka paczek
czipsów i misiów-gumisiów miałoby im zapewnić przetrwanie na
wiele setek lat w piwnicy...
Bo tak wyglądał mój dzień.
Ale
gdy owiało mnie nocne, zimne powietrze i otrzeźwiło mnie po trybie
automatycznym, w którym byłam przez 8 godzin, pomyślałam że może
dla odmiany mała wpominka? Właściwie czemu nie.
Akurat
dzisiaj wieczorem ten pan o sobie przypomniał. To jeden z
„rezydentów” - bywalców codziennych.
Naiwnym byłby ktoś kto
zakłada, że na przerwach, w palarni czy w socjalnym NIE obgadujemy
klientów. No pewnie że TAK – aż się kurzy!! Traf chciał, że
przed moją bezpośrednią „konfrontacją” z tym klientem ktoś
mi nie dość go pokazał, to jeszcze opowiadał o jego popisowym
numerze.
Spotkanie
„na szczycie” nastąpiło na warzywniaku ( akurat to były te
czasy...) Pan podchodzi do mnie i pyta:
- Co ma pani dobrego???
A
Martusia natychmiast zaskoczyła mentalnie i rąbnęła bezpośrednio prawym sierpowym:
- Mogę mieć dla pana dobre ogórki bo na dobre SERCE niech pan nie liczy...
Pan
kwiknął zaskoczony.
- Donieśli już???
No.
Kilka
razy powtórzył się ten sam scenariusz – tylko jarzyny się
zmieniały. W końcu za którymś razem pan nie wytrzymał i zapytał
dlaczego nie mam dobrego serca...
- To proste. Aż tak kłamać nie umiem.
Pan
od tej pory za każdym razem wita mnie kłaniając się niemal w pas
a mniej więcej raz w tygodniu, upewniwszy się że nikt nie słyszy
( cóż za takt!) nazywa mnie „złą kobietą”
Tak
jak dzisiaj.
No
tylko wziąść i wyć do … gwiazd, bo ktoś zajebał księżyc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz