Etykiety

wtorek, 5 kwietnia 2016

Z cyklu „To nie jest śmieszne”cz 1. Za fanpagem Prokrastynantka czyli to samo ale kulturalniej


Groziłam w pierwszym poście na fanpejczu mojej koślawej twórczości, że czasami będę wrzucać posty do myślenia. To jest jeden z nich. Jeżeli ktoś akurat nie ma ochoty albo po prostu nie lubi myśleć, to poniżej jest post ze śmiesznym kotem. Zapraszam. 
W ogóle to z góry zapowiadam, że w Wordzie wyszło mi tego sześć stron, więc tekst jest dość długi, żeby nie było, że nie ostrzegałam. Podzieliłam go zatem na dwa, bo część jest o przyczynie stanu rzeczy, moim zdaniem. O tym będzie jutro, o ile mi bojówki Episkopatu nie wjadą dzisiaj na chatę (mam sąsiada szafarza kościelnego, nie ma to tamto). A teraz będzie o aborcji, temacie, nieprawdaż, na topie. Wpisuję się w trendy, jak mało kiedy, ale muszę o tym napisać, jako że bardzo mnie ta sprawa wkurwia. Zawsze mnie wkurwiała, ale ten teraźniejszy wkurw to jest wkurw-matka, zwierzchnik wszelkich poprzednich wkurwów.

Ponieważ temat aborcji jest teraz tak gorący, to w necie krąży masa artykułów na temat mitów i prawd z nią związanych; statystyki ilości i rodzajów przeprowadzanych zabiegów w Polsce, szczegółowe zestawienia obecnie panującego prawa w porównaniu do nowo proponowanego, cytaty z prac naukowych dotyczących odsetek nielegalnych aborcji i okaleczeń lub śmierci kobiet poddających się zabiegom w brudnych suterenach (szczególnie w krajach, w których aborcja jest zakazana), wreszcie niechlubny przykład Salwadoru, gdzie można dostać karę 30 lat więzienia za poronienie, często będące wynikiem działania natury, a nie zaniedbań matki. Nie będę się powtarzać i pisać o tym wszystkim, bo zainteresowani tematem z pewnością te teksty już znają, a dla tych, co chcą poznać, wrzucam linki w komentarzu (to dlatego, że fejsbuk zmniejsza zasięg postów, w których są linki, taka sytuacja…).

Muszę też o tym napisać, bo tak się składa, że jestem kobietą, a nawet jakbym nie była – przy minimalnym wysiłku i odrobinie empatii naprawdę można od razu zauważyć, że ta ustawa nie ma nic wspólnego z ochroną życia. Niepomiernie mnie szokuje taka postawa – że każde życie należy szanować, za wyjątkiem tego życia, w którym nowe życie rośnie. To tego życia nie, to można poświęcić. Bo kobieta, jako konstrukcja biologiczna zdolna do noszenia nowego bytu – naturalnie jest mniej warta od zlepka komórek, które zmieszczą się na czubku igły i z których być może będą kiedyś ludzie, ale to naprawdę jest wielkie „być może”. 10-15% ciąż kończy się poronieniem i to całkiem bez ingerencji czynników zewnętrznych, po prostu tak to działa. Wbrew temu, co zdają się myśleć fanatyczni prolajfowcy- żeby ciąża „chwyciła”, nie potrzeba wyłącznie jajeczka i plemnika, ale też odpowiedniego środowiska, temperatury czy nawet ułożenia macicy. Kobieta to nie jest maszyna do chleba, taśmowo budowana w ten sam sposób i wystarczy, że wrzucisz składniki i voila. Każda z nas zbudowana jest nieco inaczej, z mniejszym czy większym odchyleniem od normy, więc nie można mówić, że „dziwne, u mnie działa”, bo to wcale nie jest dziwne. Proponowane zamieszczenie w kodeksie karnym wyrażenia „spowodowanie śmierci dziecka poczętego”, dopuszcza tak koślawą interpretację, że całkiem możliwe będzie rozpoczynanie postępowania karnego w stosunku do kobiety, która poroniła, bo a nuż zrobiła to celowo. Czyli po pierwsze – wszystkie kobiety w ciąży traktuje się jak potencjalne przestępczynie, po drugie – zasada domniemania niewinności idzie się paść na zielonej łączce razem ze zdrowym rozsądkiem, a po trzecie – w większości wypadków śledztwu będzie podlegał naturalny proces. Ten pomysł jest dla mnie tak ponuro absurdalny, że mam wrażenie, jakby pochodził z jakiejś koszmarnej powieści dystopicznej, a nie z logicznej interpretacji prawa. Przecież to jest nienormalne, żeby macicę traktować jak własność publiczną, do której nie ma się żadnych praw, jeśli się wydarzy akurat taka sytuacja, że zagnieździ się tam kilka komórek, które – przy dobrej pogodzie – staną się kiedyś człowiekiem. Tym bardziej, że państwa polskiego nie bardzo będzie interesował fakt, skąd te komórki się tam wzięły – jeśli akurat z gwałtu czy kazirodztwa – trudno. Nie będę się rozwodzić nad barbarzyństwem nakazu rodzenia dziecka swojemu gwałcicielowi, bo mnie to wkurwia tak koszmarnie, że dostaję ciemnych plam przed oczyma. Gorzej natomiast, kiedy te kilka komórek nie zagnieździ się w macicy, ale w jajowodzie – na przykład, albo kiedy zapłodniona komórka nie posiada materiału genetycznego (se państwo wyguglają zaśniad groniasty, jakby co) i sobie rośnie radośnie, ale nigdy nie zostanie płodem, ani tym bardziej dzieckiem. Obydwa te przypadki w mniejszym czy większym stopniu zagrażają zdrowiu i życiu kobiety. Według proponowanego prawa, terminowanie ciąży będzie możliwe wyłącznie w momencie bezpośredniego zagrożenia życia kobiety, czyli trzeba będzie poczekać na pękające jajowody i krwotoki z dróg rodnych. Czyli de facto kobieta w ciąży traci ludzkie prawo do decydowania o tym, czy chce żyć - ma żyć tak długo, dopóki jej ta ciąża nie zacznie zabijać. „Przykro nam, nie możemy pani leczyć, jest pani za zdrowa, proszę przyjść, jak już się pani układ rozrodczy całkiem rozjebie, miłego dnia.”

Kolejnym skutkiem tej skrajnie nieludzkiej ustawy, będzie brak badań prenatalnych - nie ma formalnego ich zakazu, ale raz – takie badania wiążą się nieraz z ryzykiem wywołania przedwczesnego porodu, a dwa – w sumie po cholerę one i tak musi to dziecko urodzić, czy jest tylko chore, czy po prostu nie ma głowy, życie jest życie. Czyli w momencie, kiedy cała reszta cywilizowanego świata ma dostęp do takich badań, które mogą nie tylko oszczędzić przyszłemu dziecku kalectwa, ale i uratować mu życie - polskim kobietom odbierze się możliwość ratowania własnego nienarodzonego potomstwa, gdyż religia. W tej instancji to już mi po prostu piana na pysk wypływa, kiedy wyobrażam sobie (a wyobraźnię mam plastyczną, niestety), że zachodzę w wyczekiwaną ciążę, noszę młodego pod sercem przez dziewięć miesięcy i rodzę dziecko niepełnosprawne, które umiera kilka dni po porodzie, a lekarz mi potem mówi, że „No sorry, w sumie to dałoby się to naprawić chirurgicznie, gdyby badania i chirurgia prenatalna nie niosła ze sobą zagrożenia w postaci podpierdolenia lekarza do organów ścigania. Więc teges. Trochę przypał, że pani dziecko zmarło, kiedy można je było leczyć jeszcze zanim się urodziło, ale żyjemy w państwie szanującym życie, więc taki lajf, miłego dnia.” I zalewam się łzami wkurwienia, jako że nawet nie wiem co mnie tłucze bardziej – smutek czy szewska pasja.

I zaczynam myśleć – że do jasnej cholery – jak do tego doszło, że w Polsce rozważa się takie sytuacje? Że pozwoliliśmy na to, żeby taka propozycja ustawy w ogóle powstała…? I uświadamiam sobie, że o ile niezwykle budujące są fotki z marszów warszawskich i pikiet pod Sejmem, to jednak większość Polaków mieszka jak ja, na prowincji. A tutaj tego ducha walki nie ma, albo przynajmniej go nie widać. Osoby popierające ten proponowany nowy porządek – i mówię tutaj o zwykłych obywatelach, kolegach z pracy i pani z mięsnego - mówią o aborcji tak, jakby do tej pory w Polsce się ją robiło na prawo i lewo, niemalże co miesiąc, taka jest łatwo dostępna. Jakby aborcja była jeszcze jedną metodą antykoncepcji i jakby jej stosowanie dotyczyło wyłącznie kobiet upadłych albo zwyczajnie za głupich na gumki. Boję się takiego myślenia, takich ludzi.

Nie wiem, czy tacy ludzie w ogóle sobie zdają sprawę, że polityka prorodzinna nie powinna polegać na zmuszaniu kobiet do rodzenia niechcianych lub kalekich poza jakimkolwiek ratunkiem dzieci. Dajcie nam, Polkom możliwość nie tylko urodzić dziecko wtedy, kiedy będę chciała, ale i komu będę chciała, a nie facetowi, który mnie zgwałcił. Dajcie mi poczucie bezpieczeństwa, że kiedy już je urodzę, to mnie nie wyrzucą z pracy, że pracodawca będzie zobowiązany umożliwić mi elastyczność czasu pracy, żebym miała szansę nie tylko zająć się moim dzieckiem, ale i je wychować na dobrego człowieka. Dajcie nam miejsca w żłobkach i przedszkolach, żebyśmy nie musiały się martwić, co począć z pociechą, kiedy wrócimy do pracy. I dajcie mi pewność, że moje dziecko będzie miało w kraju jakąś przyszłość, a nie będzie musiało wyjeżdżać za chlebem za granicę. Jak mama. Bo to z tych powodów Polki nie rodzą dzieci, a nie dlatego, że się łyżeczkują łyżką do zupy po obiedzie, kiedy im się nudzi i mają kaprys.

Wierzyć mi się nie chce, że to się wszystko dzieje. Kiedy stałam w kuchni z telefonem w ręku i odczytywałam mojej mamie artykuły na temat zmiany w prawie aborcyjnym – to ja byłam chodzącym wkurwem – miotałam się między kuchenką a stołem i we łbie mi się nie mieściło. A mama siedziała na schodach, z kotem na kolanach i było jej bardzo smutno. Ja wrzeszczałam, aż mi się głos zrobił piskliwy, a mama tylko powiedziała cichutko, że ostatni raz się tak czuła w ’81 i nie myślała, że jej dzieci też tak będą się musiały czuć. Zagrożone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz