Etykiety

wtorek, 29 marca 2016

L4 czyli mój osobisty wkład w rozwój broni biologicznej...



Nie choruję. 
To znaczy nie że nie w sensie w ogóle. Jestem zasadniczo zbudowana z substancji organicznych opartych na węglu (Wiem. Trudno uwierzyć...) i jestem śmiertelna ( Wiem. Jeszcze trudniej uwierzyć...) więc i mnie może zmóc jakaś bakteria, zarazka czy inna plaga.
Chodzi raczej oto że nie choruję publicznie. Albo z lenistwa.
Wyjaśniam pierwsze.
Ostatni raz na uczciwym L4 byłam w 1991 roku – łatwo policzyć ile lat temu. Od tamtej pory chorowałam, leczyłam się, zdrowiałam w konspiracji – znaczy w dniach wolnych od pracy. Zawsze łatwo przewidywalne bo 2 razy do roku. Przesilenie zimy/wiosny i jesieni/zimy – oddawałam daninę bogom katarskim bo zazwyczaj nie ogarniałam tematu i nie udawało mi się dostosować garderoby do aury. Taki klasyk. Zasmarkana przychodziłam do pracy żeby szerzyć dobrą nowinę wśród gawiedzi – wiadomo że katar „sprzedany” znacznie szybciej przechodzi, więc śmiało można powiedzieć że kontakt z ludźmi traktowałam terapeutycznie :)
A że na dodatek wychodzę z założenia, że nie obchodzi mnie co się dzieje z organizmami innych więc z automatu nikogo nie powinno obchodzić co się dzieje ze mną, może dlatego głównie wszelkie kontakty z lekarzami ostatniego i być może przedostatniego kontaktu, załatwiałam podczas urlopu lub dłuższych wolnych w grafiku. Nikt nic nie wiedział i dzięki temu dało się uniknąć nic nie wnoszącego zainteresowania innych i budowania sobie lepszego samopoczucia za pomocą moich ewentualnych problemów...I trącącego fałszem współczucia. Dziwna jestem ale kto mi zabroni?
Wyjaśniam drugie.
Ostatnio zauważyłam, że mniej lub jeszcze mniej „uzasadnione” L4 są w modzie. Zbliżają się święta - wiadomo więcej pracy i w domy i w robocie, więc idę na zwolnienie – będę robić tylko w domu. Długi weekend – po co mam siedzieć w robocie skoro słońce, wiosna i grill? Pada deszcz w poniedziałek a miałam wolne w niedzielę i nie chce mi się iść do roboty – dzwonię do pani doktórki po dokumencik? No mowa...Mój stosunek do takich numerów można sobie domalować bo przecież nie jest to ani uczciwe w stosunku do pracodawcy, ni nie jest uczciwe w stosunku do innych. Ale no co mi tam?!? Załatwiam, kombinuję to mam... Nie ważne że współpracownicy z dwuznacznymi uśmieszkami komentują moją „chorobę” i rzucają z przekąsem „ jakoś mnie to nie dziwi...”.
Dlatego nie ukrywam że miałam mały dylemat. Wiedziałam,że się rozsypuję ale wzdrygałam się przed pójściem do lekarza. Dlaczego? Żeby nie postawiono mnie w jednym szeregu z w/w zwolnieniami. Dziwna jestem ale kto mi zabroni??
I żeby nie było.
Te różne różaneczniki, koralowce i innej maści paciorkowce od anginy to nabyte uczciwie. Antybiotyki poszalały: zadźgały co miały zadźgać i spustoszyły co miały spustoszyć. Nie bardzo rozumiem tych co biorą antybiotyki albo dają dzieciom. Po tygodniowej „kuracji” straciłam nie tylko seksowną chrypkę ( inni to nazywali skrzypieniem...) ale i radość życia, bo żołądek rozpieprzony, ni zjeść, ni wypić nie idzie...
Wiem, że wszyscy tęsknili. 
Głównie dlatego, że tydzień przedświąteczny, roboty i klientów od cholery a tu jeszcze jedna ( znaczy JA...) wypada z obsady... No i kto ma robić na popołudnia, no kto?
Oczywiście nie wykluczam, że ktoś może przez moment nawet zatęskniwszy towarzysko. W końcu ten mój urok osobisty to nie w kij dmuchał :) 
Że paru klientów oglądało się za mną? No dobra. Nie jest obowiązkowe przylatywać do Kauschwitzu tylko po to żeby złożyć mi życzenia i cmoknąć w łapkę...Obowiązkowe nie ale … wskazane.
Ale jedno uważam za przesadę.
DAWANIE NA MSZĘ W MOJEJ INTENCJI TO ZBYT DALEKO POSUNIĘTY OPTYMIZM...
I nie działa.

Ludzkim głosem mówię tylko w Wigilię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz