Opowieść drastyczna.
Niedziela.
Tytułem wstępu.
O naszym
GN można wiele powiedzieć. Pytanie czy człowiek ma na to ochotę.
Jedno jednak trzeba przyznać. Na mieście jest znany. Niestety z tej
swojej „najlepszej” strony. Ale i klienci bywający na markecie
też go kojarzą – trudno byłoby go nie zauważyć.
Zasadnicza story.
GN w niedziele się nie
pojawia. Przyjmijmy że nigdy bo od wielkiego nieszczęścia w
postaci luk grafikowych niedozałatania raz na rok uchowaj nas Panie!
I dobrze że wszystko się zbiegło, jak gacie do gimnastyki po
praniu, że cudem zostałam uprzedzona. Zaskoczenie odebrało mi
głos. Bo gdyby nie to, to chyba bym dostała zawału widząc GN
lecącego przez główny w moim kierunku. A i tak nie wierzyłam
własnym oczom!!!
GN + niedziela + praca? To się nie ma prawa
wydarzyć!!!
I się nie wydarzyło.
Postał kilka minut przy
telefonach ( coś załatwiał/kupował/naprawiał – nie mam pojęcia
– nie podsłuchiwałam szczegółów...). Poleciał w regały. Coś
tam przyniósł do kasy nr5 – zrobił drobne zakupy. Trochę
nieskoordynowane moje zwyczajowe czynności ( jednocześnie
obsługiwałam swoich klientów i podglądałam ) zwróciły uwagę
klienta. Klienta z gatunku tych stałych, częstych i wiernych.
Facet zaintrygowany
popatrzył w kierunku, w którym zezowałam. Popatrzył. I
konspiracyjnym szeptem zapytał:
- A ten co tak się wypindrzył???
Umarłam.
Kwestia gustu ale GN w ciemnej marynarce,
białej koszuli, ciemnych rurkach ( fuj!) i z lustrzanymi pinglami
zawadiacko założonymi na czaszkę - „wypindrzony”...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz