Etykiety

środa, 10 lutego 2016

Zdrowy tryb życia czyli najkrótsza droga na cmentarz.


Od kilku dni bacznie obserwowałam aurę, naturę ( kiedyś skakałam po drodze żeby sprawdzić czy twardo ale to akurat rodziło pytania...) prognozy pogody, ruchy planet i zasięgałam rad czarnowidzów w jednym celu: niechętnie, aczkolwiek w poczuciu winy wobec mojego staruszka powinnam rozpocząć nowy sezon dojazdów do pracy rowerem.
Samochodem to i szybciej, i wygodniej ale i trudne do obrony moralnej przy wyrzutach sumienia... To że ja jadę czarnym świtem do roboty no to muszę. Że wracam o północy to też moja sprawa - tak pracuję bo tak stanowi mój grafik. Ale gdy tata podwozi mnie na pociąg automatycznie wciągam go we wcześniejsze wstawanie ( a lubi sobie podrzemać:-) ) lub czekanie do 11 w nocy aż przyjedzie dziecko z pracy, przy założeniu ze przyjedzie rozkładowo i o czasie... No i nie czuję się z tym najlepiej; z jednej strony szkoda mi taty a z drugiej na dodatek przejawiam ślady ludzkich uczuć (brrr...) 
Ale ciężko przesiąść się z auta na rower.
Napęd ekologiczny, czyli korblowanie samemu mojemu wewnętrznemu leniowi nie leży. Otwarty permanentnie szyberdach nie sprawdza się jak aura nie dopisuje ( fatalnie wpływa na koafiurę ale na szczęście moje włosy żyją swoim życiem i na takie drobiazgi jak oberwanie chmury nie zwracają uwagi...) No i temperatura. Jak spada to nie jest przyjemnie – a ja odmrażam sobie tyłek. Pożydziłam przy zakupie – było dorzucić i wziąć wersję z podgrzewanym siodełkiem. Ale nie!! Po co naród bogactwem w ślepia dźgać!!?
Po kilku dniach gdy nie padało drogi na mojej wsi na tyle obeschły i przy stosunkowo sprzyjającej temperaturze i aurze mogłam wyciągnąć rower na światło dzienne. Przygotowałam się do sezonu: umyłam pył węglowy ( długa historia...) nasmarowałam co trzeba, nadymałam co trzeba i skompletowałam mój osobisty osprzęt ( moją kamizelkę rowerowo-odblaskową posądzają o policyjny rodowód, podobnie jak reflektor o gestapowskie korzenie...)
Pierwsza jazda poszła bezproblemowo, mimo że jechałam DO pracy... Inaczej nie mogło być skoro DO pracy mam „po prostym” ze wskazaniem na „z górki”... Bo biednemu to zawsze wiatr w pysk wieje – tylko do roboty ma lekko...
Powrót przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
Wieczór/noc była sympatyczna. Niby rześko chłodem ale ciepły wiatr tak trochę podrasował że zrobiło się całkiem przyjemnie. Siodełka nie pokrył szron – a to dla mnie dodatkowa okoliczność żeby być całkiem zadowoloną.
Nie doceniłam swoich możliwości. Zapomniałam że od 2 miesięcy woziłam zad samochodem, zmieniałam pracę na mniej ruchliwą ( no i koniec z zrucaniem 18-stokilowymi bananami...) a moje krągłości jeszcze nie są aerodynamiczne...
Zanim dotarłam do połowy drogi „po płaskim” ze wskazaniem na „pod górkę” gardło paliło, oskrzele chrypiały a płuca chciały przecisnąć się pomiędzy żebrami. Nogi paliły i ciągnęły jak po pierwszej depilacji woskiem...Kolana rozjeżdżały się na wszystkie strony i drżały jak przed pierwszą randką...
Gdy zlana potem, charcząca i przewieszona przez kierownik maseratti umierałam pod gwiazdami, wyzywałam sobie od kretynek, leniwych krów i innymi równie obrazowymi słowami miałam dla siebie szczere wyrazy uznania za kolejną próbę spektakularnego samobójstwa ( nieudaną – koniec aplauzu...)
Stara i głupia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz