Od kilku dni bacznie obserwowałam aurę, naturę ( kiedyś skakałam po drodze żeby sprawdzić czy
twardo ale to akurat rodziło pytania...) prognozy pogody, ruchy
planet i zasięgałam rad czarnowidzów w jednym celu: niechętnie,
aczkolwiek w poczuciu winy wobec mojego staruszka powinnam rozpocząć
nowy sezon dojazdów do pracy rowerem.
Samochodem to i szybciej, i wygodniej
ale i trudne do obrony moralnej przy wyrzutach sumienia... To że ja
jadę czarnym świtem do roboty no to muszę. Że wracam o północy
to też moja sprawa - tak pracuję bo tak stanowi mój grafik. Ale
gdy tata podwozi mnie na pociąg automatycznie wciągam go we
wcześniejsze wstawanie ( a lubi sobie podrzemać:-) ) lub czekanie
do 11 w nocy aż przyjedzie dziecko z pracy, przy założeniu ze
przyjedzie rozkładowo i o czasie... No i nie czuję się z tym
najlepiej; z jednej strony szkoda mi taty a z drugiej na dodatek
przejawiam ślady ludzkich uczuć (brrr...)
Ale ciężko przesiąść się z auta
na rower.
Napęd ekologiczny, czyli korblowanie
samemu mojemu wewnętrznemu leniowi nie leży. Otwarty permanentnie
szyberdach nie sprawdza się jak aura nie dopisuje ( fatalnie wpływa
na koafiurę ale na szczęście moje włosy żyją swoim życiem i na
takie drobiazgi jak oberwanie chmury nie zwracają uwagi...) No i
temperatura. Jak spada to nie jest przyjemnie – a ja odmrażam
sobie tyłek. Pożydziłam przy zakupie – było dorzucić i wziąć
wersję z podgrzewanym siodełkiem. Ale nie!! Po co naród bogactwem
w ślepia dźgać!!?
Po kilku dniach gdy nie padało drogi
na mojej wsi na tyle obeschły i przy stosunkowo sprzyjającej
temperaturze i aurze mogłam wyciągnąć rower na światło dzienne.
Przygotowałam się do sezonu: umyłam pył węglowy ( długa
historia...) nasmarowałam co trzeba, nadymałam co trzeba i
skompletowałam mój osobisty osprzęt ( moją kamizelkę
rowerowo-odblaskową posądzają o policyjny rodowód, podobnie jak
reflektor o gestapowskie korzenie...)
Pierwsza jazda poszła bezproblemowo,
mimo że jechałam DO pracy... Inaczej nie mogło być skoro DO pracy
mam „po prostym” ze wskazaniem na „z górki”... Bo biednemu
to zawsze wiatr w pysk wieje – tylko do roboty ma lekko...
Powrót przeszedł moje najśmielsze
oczekiwania.
Wieczór/noc była sympatyczna. Niby
rześko chłodem ale ciepły wiatr tak trochę podrasował że
zrobiło się całkiem przyjemnie. Siodełka nie pokrył szron – a
to dla mnie dodatkowa okoliczność żeby być całkiem zadowoloną.
Nie doceniłam swoich możliwości.
Zapomniałam że od 2 miesięcy woziłam zad samochodem, zmieniałam
pracę na mniej ruchliwą ( no i koniec z zrucaniem 18-stokilowymi
bananami...) a moje krągłości jeszcze nie są aerodynamiczne...
Zanim dotarłam do połowy drogi „po
płaskim” ze wskazaniem na „pod górkę” gardło paliło,
oskrzele chrypiały a płuca chciały przecisnąć się pomiędzy
żebrami. Nogi paliły i ciągnęły jak po pierwszej depilacji
woskiem...Kolana rozjeżdżały się na wszystkie strony i drżały
jak przed pierwszą randką...
Gdy zlana potem, charcząca i
przewieszona przez kierownik maseratti umierałam pod gwiazdami,
wyzywałam sobie od kretynek, leniwych krów i innymi równie
obrazowymi słowami miałam dla siebie szczere wyrazy uznania za
kolejną próbę spektakularnego samobójstwa ( nieudaną – koniec
aplauzu...)
Stara i głupia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz